Przejdź do głównej zawartości

Wychowały mnie te tereny

 

Mam nadzieję, że tęskniliście za obszernymi relacjami z koncertów, bo najlepszy dotychczasowy event roku mamy odhaczony. Znaczy się: w ostatni weekend wybrałem się do Trójmiasta, żeby zobaczyć Sea You Tricity Music Showcase – nazwany ładnie, po amerykańsku, ale jednak zdecydowanie lokalny niezalfest. Jak było? Zapraszam do czytania.


Nie ukrywajmy, wydarzenia określane słowem showcase to w Polsce raczej rzadki przypadek, eksponat do oglądania na wystawie. Bo i powiedzcie mi, ile ich jest? Mówi się, że poznański Spring Break w zasadzie upadł, w Łodzi ma się dopiero odbyć Great September, a tak to zdarzały się pojedyncze eventy jak ten od Opus Elefantum w 2019 roku. I w tym momencie, cały na biało, pojawia się Sea You, czyli festiwal związany stricte z muzyką trójmiejską, zorganizowany w Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku. Wydarzenie organizowała agencja Live we współpracy z klubem B90, a więc ludzie z doświadczeniem w branży. 

Showcase od zwykłego festiwalu różni się celem. Tym razem chodzi przede wszystkim o networking, czyli o skonsolidowanie środowiska, a przynajmniej o umożliwienie spotkania się muzyków, dziennikarzy, bookerów, wydawców, promotorów i kto jeszcze wpadnie do głowy. Ma to wyjść wszystkim na dobre, w zasadzie nie ma wad widocznych na pierwszy rzut oka: jedni dostają publiczność, inni – możliwość rozeznania się, w czym pomagają krótkie, trzydziestominutowe sety.


Wybrano dosyć imponujące miejsce, jak by nie patrzeć. Całość line upu podzielono między dwa pomieszczenia, tj. scenę główną oraz scenę podziemną. Nie będę kłamał, całościowo lepiej broniła się raczej ta druga, zwłaszcza drugiego dnia. A dlaczego, to jeszcze się okaże. Oprócz tego, co ważne, znalazło się też miejsce dla paneli dyskusyjnych i spotkania autorskiego. Ostatecznie cały czas krążyłem po obiekcie, więc dotarłem tylko na panel jak dostać się na playlistę radia?, który prowadziłą Novika... i mam trochę mieszane uczucia, bo wydaje mi się, że ciężko odkryć Amerykę w tym temacie, skoro wszystko sprowadza się do nagrania interesującej muzyki i dotarcia do dziennikarzy, a reszta jest indywidualna. Niemniej: mieliśmy reprezentantów z Radia Gdańsk, Radia Nowy Świat, Radia 357 i newonce.radio, więc można mówić o pewnym przekroju dużych mediów.

Scenę główną otworzyli Alfah Femmes, który po raz pierwszy widziałem w zeszłym roku na Soundrivie. O ile cały skład dowozi świetny występ i nie można im niczego zarzucić, co jest imponujące przy tym stopniu skomplikowania muzyki oraz samej liczebności zespołu, to chyba nie mają farta do realizacji, bo brzmieli dość płasko. Było sporo dołu, jeszcze więcej środka, a za mało góry. Zawsze jednak miło ich zobaczyć i wydaje mi się, że jeśli ktoś do tej pory ich nie znał, to wyszedł co najmniej zaciekawiony. Ja za to przy okazji dziękuję Zofii i Przemkowi za wypowiedź dla Czwórki.

Następnie wpadłem na małą scenę, gdzie grali Alone at Home, których muzyka z nagrań nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia – ot, indierockujący indie pop – a na żywo wypadli całkiem przyjemnie. Nieinwazyjna muzyka, której zdecydowanie nie odradzam i którą będę obserwować. Niedługo potem na mainie pojawił się wh0wh0, no i tu już można podyskutować, na ile muzyka grana na rozbudowanym zestawie perkusyjnym, łączącym klasyczny instrument i elektroniczne pady, to coś, co bardziej kupuje nas muzycznie, a bardziej jako performance oparty po równi na dźwięku i pulsującym oświetleniu. W moim przypadku przeważa ta druga opcja. Czyli: fajnie zobaczyć, ciekawa rzecz, ale czy będę wracał? No nie. Co jednak trzeba przyznać – brzmiało to zauważalnie lepiej od Alfah Femmes i myślę, że wynika to z samych części składowych brzmienia. Może po prostu Teatr Szekspirowski to nie miejsce dla rozbudowanych indie-jazzowo-elektronicznych kapel? Przy tylu elementach chyba nie mogli dobrze brzmieć, mimo wszelkich starań. 

Next up: Free Games For May, którzy wypadli niemal dokładnie tak, jak się spodziewałem. Są świetnie zgrani, a na żywo wypadają zauważalnie bardziej szugejzowo niż z nagrań. Cieszę się, że nareszcie ich zobaczyłem, bo naczekałem się na to i się nie zawiodłem. Podobnie miała się sprawa z Zespołem Sztylety, który zagrał rocka 💥 rocka 💥 i jeszcze więcej rocka 💥 Bawiłem się świetnie, pośpiewałem, pokrzyczałem, trochę poskakałem. Faktem jest jednak, że chyba wszystkim udzielił się klimat teatru, bo na żadnym koncercie nie szło uświadczyć pogo, a część zespołów potraktowała swój ubiór nieco poważniej niż zwykle. Może poza Szymonem Szelewą, który skończył set topless. Uroczy jest. Również dzięki za wypowiedź do radia. Kiedyś będę to mieć.

Wróćmy na dużą scenę. Tam pojawiły się Nagrobki, a więc oczywiście klasa. Chłopaki zagrali przy niemalże w pełni wygaszonych światłach i w chmurach dymu, co w połączeniu z ostentacyjnie prostą muzyką zrobiło robotę. I też tutaj, w przeciwieństwie do kończącego Sea You koncertu Tymona, antyrządowe okrzyki nie brzmiały ordynarnie i byle były, tylko zostały wplecione w numer. Można? Można. Po Nagrobkach wpadłem na moment na Why Bother?, których dopiero co komplementowałem w Halo, Odbiór?, że dobrze stopniują hałas, nie przechodząc w napieprzankę. I najwidoczniej wykrakałem, bo wysiedziałem może pięć minut, a następnie magicznie trafiłem na Wojtka Mazolewskiego z projektem Yugen. Oczywiście, brali w nim udział wybitni muzycy, chociażby Hubert Zemler na perce, więc nie można niczego zarzucić pod kątem jakości, ale jeśli chodzi o vibe, to całość jest emulacją amerykańskich jazzowo-soulowo-country klimatów dobrej, prawdziwej muzyki z serduchem i uczuciem. Dobra rzecz na piknik albo do posłuchania z rodzicami. 


Na szczęście na koniec pojawiło się absolutnie fenomenalne Laboratorium Pieśni. Cała zamułka po Yugenie trzymała mnie jeszcze na początku, ale szybko porzuciłem lożę i znalazłem się pod sceną. Jeśli chwilę temu pisałem, że za dużo elementów mogło wyjść zespołowi na złe, to tutaj liczebność nie przeszkadzała w zachowaniu ascetyzmu. Siedem głosów, pojedyncze perkusjonalia (bębenki, tamburyn) i dodający głębi shruti box sprawiły, że szczęka po prostu opadła. W najprostszym ignoranckim ujęciu: sabat czarownic w crossoverze z Wiedźminem 3. W ładniejszym ujęciu: cholernie imponujący wielogłos, absolutnie nie monotonny, tylko wręcz przeciwnie – w swojej transowości co i rusz zaskakujący. Jeden z dwóch najlepszych gigów całego wydarzenia, a w dodatku chyba najbardziej pasujący do miejsca zdarzenia – w końcu do czego służy teatr, jeśli nie do operowania przede wszystkim głosem?

Koniec dnia pierwszego.


Dzień drugi rozpoczął dla mnie 1988, na którym z pewnością można było świetnie się bawić, ale zwyczajnie nie miałem na to ochoty w tamtym momencie. Taki set na samym początku line upu? Dziwna decyzja. Na brak publiki artysta jednak nie mógł narzekać. Natomiast, co nieporównanie ważniejsze, w piwnicy w tym czasie rozstawiał się już zespół Żurawie, który nie dość, że wystroił się w białe koszule oraz garniturowe spodnie i buty, to jeszcze przygotował ciągłą wizualkę i setlistę bez żadnych przerw. A ostatecznie dopierdolił taki koncert, że nie było co zbierać, naprawdę. Bardzo mi się podobała epka Powidok, podobnie z płytą Poza Zasięgiem, ale damn, no nie byłem przygotowany na to, co zobaczyłem. 

Okej, dobra, zespół rockowy na żywo gra głośniej, wow, ależ odkrycie. No, tyle że nie jest to takie proste, bo chłopaki dowalili sporo sprzęgów i syntowego noise'u, a jednak zrobili to, co nie udało się Why Bother?, czyli utrzymali to tuż poniżej granicy przesady. I robili to przez bite pół godziny, od zmontowanego na Korgu intra do zaloopowanej gitary w outrze. Do tego ich energia sceniczna to coś niesamowitego, u każdego z trzech, choć przed szereg wysunął się Mateusz. W a l e c. Dobrze, że porozmawialiśmy do radia jeszcze przed koncertem, bo po nim ciężko było znaleźć jakiekolwiek słowa. 

I tak jak po Laboratorium Pieśni dzień wcześniej było pytanie, co w ogóle może pobić te dziewczyny podczas tego festiwalu, tak i po Żurawiach zastanawiałem się, co jeszcze może mnie zaskoczyć albo, Boże uchowaj, wywrzeć jeszcze większe wrażenie. Dlatego mimo, że nie mam niczego do zarzucenia Czechoslovakii, to uważam, że zagrali po prostu w porządku koncert. A'More to jedna z moich ulubionych płyt ubiegłego roku, więc nie dziwi, że na żywo też wyszła dobrze. Tu mam podobnie jak z EABS na ostatnim dotychczasowym OFF-ie – wad brak, ale zabrakło... bliżej niesprecyzowanego czegoś, co sprawiło, że koncert byłby bardzo dobry. Może po prostu nadal byłem pod zbyt dużym wrażeniem poprzedników. Mimo tego uważam, że od początku należały im się bardziej entuzjastyczne reakcje z publiczności, która przez dobrą połowę występu była całkowicie bierna, a tu naprawdę było się na czym bawić i do czego bujać, nawet jeśli już na pierwszym tracku wysiadł wzmacniacz basowy (co za przypadek po poprzedzającym ich koncercie...). Dodajmy, że na Leżę na chórki wskoczył Mateusz z Żurawi.

Teraz znowu sobie coś porównamy. Otóż Resina nagrała ponoć świetną płytę, wszędzie można przeczytać ochy i achy. I nie przeczę, że rzemieślniczo jest to dobry materiał. Tyle że na żywo największy efekt robiła sama przytłaczająca obecność wieloosobowego chóru i ustawienie autorki naprzeciwko perkusji, a nie sam występ czy muzyka. I jeśli odjąć od tego szacunek dla szacunku, dawanego bardziej za sam kunszt i rozmach, to zostawało naprawdę mało. Nie było tu elementu niesamowitości, który miały dziewczyny śpiewające dzień wcześniej. Bez urazy dla chóru występującego z Resiną, ale na ostatniej płycie Zguby podobne rejestry zostały osiągnięte w pojedynkę za pomocą syntezatora.



Na Sea Saw byłem mniej więcej pięć minut. Nie wiem, może było podobnie jak z 88 i nie miałem akurat wajbu, a może nie do końca siedzi mi noiserockowy styl, który zastąpił psychodeliczne podjazdy z płyty. Mogło się to podobać, tak, ale nie mi. Na Trupę Trupa nawet nie zajrzałem, a wspominam o nich tylko dlatego, że pewien kolega doznał poważnego szoku ze względu na mój brak zachwytu B Flat A. Sorry. 

Z miłych rzeczy: dobrze było zobaczyć Kwiaty grające nowy materiał. Oczywiście, każdy zespół ma jakieś swoje Smells Like Teen Spirit, którego chyba ma dość, i w tym wypadku jest to Koniec wakacji, ale co zrobić, no jest to hit. Na szczęście grali też sporo materiału z nowej płyty, która, jeśli nie mylę, ma się ukazać w ciągu miesiąca – i jest to cudowna informacja. Na żywo Kwiaty odznaczają się za to świetnymi instrumentalistami i wokalistką, co wcale nie jest oczywiste w przypadku niezalu. Polecam każdemu zajrzenie na ich koncert, gdy tylko będzie okazja. To też jeden z lepszych występów tego festiwalu, tyle że zespół miał tego pecha, że grał już po Żurawiach. Tu dziękuję Pawłowi za parę słów nagranych do majka.

A końcówka? Lonker See, co do których muszę pamiętać, żeby czytać ich nazwę z niemiecka, a nie z angielska (duh) i którzy grają naprawdę dobrze, ale mają tendencję do okrutnego rozwlekania kawałków, przez co zawsze po piętnastu minutach mam już dość, mimo że przed koncertem obiecuję sobie, że tym razem zostanę, a po nim mam trochę wyrzuty sumienia, "no bo to Lonkerzy". Wiem, że krautrockowa psychodela ma to do siebie, że wręcz sama prosi się o rozciąganie, ale to też nie to, co chcę widzieć – najbardziej podobało mi się wykonanie 3-4-8, czyli chyba najmocniejszego tracku z Hamzy. Na koniec przelotem zajrzałem na ostatnie dwie minuty Tymona Tymańskiego z materiałem Republiki i wiem, że to miał być taki występ-klamra, ładne zakończenie, Moja krew jako ostatni utwór zagrany na tegorocznej edycji Sea You, ale trochę ziewnąłem z przewidywalności tego patentu. 


Winszuję tym, którzy dotarli do tego miejsca tego posta. 

Muszę zaznaczyć, że mimo że sporo ponarzekałem, to cały showcase oceniam jak najbardziej pozytywnie – rzadko kiedy trafia się na taką pigułkę lokalnej sceny, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Ponad dwadzieścia koncertów w dwa dni? Intensywne przeżycie, ale jeszcze bez przesady. Fakt faktem, można się zmęczyć i ciężko wszystko ogarnąć, ale mimo wszystko nie jest to sto koncertów rozłożonych na sześć dni, co jest tyleż imponujące, co solidnie testujące wytrzymałość. Dzięki Sea You nareszcie poznałem osoby, z którymi dotychczas tylko korespondowałem albo co najwyżej prowadziłem zdalne wywiady, oraz zobaczyłem koncerty, na które czatowałem od czasu poznania niektórych zespołów. Czego przykładem są Żurawie, no ja pieprzę, co za akcja. I poznałem nowe składy, tu po raz n-ty podkreślam Laboratorium Pieśni, którego, przyznam, nie przesłuchałem przed festem, a tu proszę, jakie zaskoczenie!

Dzięki wszystkim, z którymi się zgadałem i skleiłem pionę czy też zintegrowałem w inny sposób, a także przepraszam tych, z którymi ostatecznie nie spotkałem się przy mikrofonie. Jeszcze będzie okazja. Ale to dzięki Waszym znajomym twarzom i dobrym słowom czułem się tam tak dobrze.

No i zdecydowanie dziękuję gdańskiemu gospodarzowi, który ugościł mnie po królewsku. Wrzuconą wyżej Stifłondę traktujcie jako dobrego ducha, który stale poprawiał nam humor podczas tego maratonu.

Smoq

PS. Tytuł stąd.

Komentarze

  1. mega fajna relacja i gryzę się w dupę, że nie było mnie tam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki! miejmy nadzieję, że za rok (lub dwa) odbędzie się kolejna edycja.

      Usuń

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane

Jakieś sto tysięcy słow na tym betonie zapisałem

W ostatni czwartek ukazał się pierwszy nowy singiel zapowiadający nadchodzący album duetu SARAPATA . Radical Kindness to więcej niż jeden numer - w tym przypadku jest to koncepcja idąca za całym krążkiem. Jeszcze w środę spotkaliśmy się w Czwórce, by o tym pomyśle porozmawiać. Efekty poniżej. Moim gościem w Muzycznym Lunchu był Mateusz Sarapata, rozmawialiśmy jeszcze przed oficjalną premierą Radical Kindness , ba, nawet przed prapremierowym pokazem w Kinie Kultura. Robi się z tego piramida, więc może zostańmy przy tym, że oto klip w reżyserii Sylwii Rosak: I jeśli pamiętacie prześwietną EP1  z 2021 roku, to po pierwsze: powraca chłód, który mi kojarzył się zawsze z górskim strumieniem, ale tym razem jest to dużo łagodniejszy nurt. Po drugie: gościnnie ponownie słyszymy tu Marcelę Rybską, a i wspomnianą reżyserkę możecie kojarzyć dzięki klipowi do Rework . Całą rozmowę możecie znaleźć tu:  SARAPATA: "Radical Kindness" to manifest bycia dobrym dla siebie i dla świata . Niedługo

Jaki mam rytm, gdzie lubię być

  A zatem NEXT FEST Music Showcase & Conference 2024 . Pierwsza wizyta - i pierwszych razów ogólnie było dość sporo, bo tak wyszło - do tej pory nie widziałem kilku naprawdę ważnych zespołów, a festiwal to dobra okazja by pobiegać po mieście i nadrobić braki. Nie ze wszystkim się udało, ale trochę koncertów zaliczyłem. Najlepsze? Trudno wybrać, więc alfabetycznie. 🟢 Coals - piękna nowa płyta, do tego przekrojowa setlista na podstawie zapotrzebowania słuchaczy. Świetne wykonanie, co przy materiale łączącym wpływy avant-popowe, rurę i najntisowe gitarki jest szczególnie ważne, bo na żywo zwyczajnie łatwo skiepścić muzykę do tego stopnia wypieszczoą w studiu. Prawdopodobnie ten poziom jest u nich normą, ale - wstyd przyznać - to było nasze pierwsze spotkanie. Niedługo grają w Warszawie, liczę na powtórkę, choć nie wiem, jak my się pomieścimy w tej Hydrozagadc e, bo Tama była pełna.  🟢 Kosmonauci - niedługo po opublikowaniu debiutu, również za parę dni będzie okazja do powtórki . Czy

Miękkie piersi, twarde narkotyki

Nagle znikąd pojawia się nowa płyta  Taco Hemingwaya , czyli Café Belga . Tym razem nasze zdania były podzielone, więc tekst będzie w formie dialogu, rozmowy, a nie zwykłej recenzji. I to tak samo niespodziewane, jak i samo wydawnictwo. Dwaj piękni i młodzi mężczyźni z Warszawy postanowili odsłuchać nowego Filipa Szcześniaka, znanego raczej jako  Taco Hemingway . Jednemu siadło, drugiemu niezbyt. I teraz rodzi się pytanie - jak o tym napisać, gdy obaj mają swój udział na Odbiorze? Odpowiedź jest dość prosta. Można wejść w polemikę. Można było też upublicznić dwa niezależne od siebie teksty, lecz po bardzo długiej (jakaś minuta) naradzie postanowiliśmy pójść raczej w tę stronę. SMOQ Zacznijmy od tego, że obaj sądzimy, że TACONAFIDE to szajs. Po prostu nijak nie wchodzi, no i na to nie ma rady. Jakkolwiek mi Szprycer czy Wosk  weszły, za to Marmur czy wychwalana Umowa o dzieło już niezbyt. Co do Trójkąta warszawskiego raczej się zgadzamy, że był sztosem lirycznym i prod