Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.
Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magdalena Bay mogliby być na OFFie. Ostatecznie wypadło tylko dwóch artystów. Wunderhorse, ciekawe brytyjskie gitarki, których akurat szkoda, tym bardziej że w zamian dostaliśmy Wojtek Mazolewski Quintet, czyli dość leniwe lokalne zastępstwo. Do tego Trippie Redd, którego policja aresztowała przed wylotem już na lotnisku w Miami. Żeby było śmieszniej: chodzi o stary nakaz zatrzymania za prowadzenie bez ważnego prawa jazdy, a co więcej, gość wyszedł chwilę później za niską kaucją, taka gangsterka. Za niego wskoczył Otsochodzi.
Jeszcze z podstaw: pogoda. Typowo, czyli tuż przed i tuż po festiwalu lampa, a w trakcie chmury, wiatr, przelotne opady deszczu i w nocy temperatura w okolicach 13 stopni. Możliwości plażowe były ograniczone, a wiecie, turysta chciałby trochę tego morza złapać.
Mój początek to RAYE, promyk słońca w najgorętszym dniu tegorocznego Open'era. I tu od razu powiem, że bardzo fajnie, że niektóre koncerty, w tym ten, były transmitowane przez TVP. Można było obejrzeć je w zwykłej telewizji albo na ich stronie. Kilkanaście lat temu też była taka możliwość, więc to powrót do dobrego, sprawdzonego pomysłu. Niektóre imprezy streamują w sieci, inne mają telewizję, a jeszcze inne nie robią nic, ja zdecydowanie wolę te aktywne rozwiązania. Nagrania będą jeszcze retransmitowane w najbliższych tygodniach, a niektóre ktoś przechwycił i wstawił do sieci - szukajcie, a znajdziecie.
Wracając do RAYE: była przepięknie swobodna, co w sumie nie dziwi po ponad dekadzie na scenie, mimo że jej debiutanckie My 21st Century Blues liczy sobie dopiero dwa lata. Po drodze śpiewała też w hitach, które możecie znać z komercyjnych stacji radiowych, choćby You Don't Know Me Jaxa Jonesa, wykonanym zresztą na scenie. Pojawił się też komentarz, że przez szereg lat wydawała muzykę, której głównym celem była sprzedaż, co nieszczególnie jej się podobało. Takie nieraz monumentalne soulowo-r&b show dało jej głosowi wybrzmieć, a ma go niezły kawał. Mieliśmy płakuwę, mieliśmy zabawę, piosenki intensywne i popisowe, ale też przyjemnie taneczne. Bardzo dużo szczęścia płynęło ze sceny, więc ja też się uśmiechałem. Niech szybko do nas wraca.
I po co komu playback, skoro można występować z chórem? Zresztą sami zobaczcie, nagrania jeszcze wiszą na YouTubie. A żeby doścignąć taką wokalistkę też trzeba mieć wyśmienity głos.
Na momencik zajrzałem na Yanę i w sumie jedynym zaskoczeniem było to, że gra z nią Jacek Prościński aka wh0wh0, bo kompletnie o tym zapomniałem i wciąż kojarzę go głównie z solowym projektem, a nie z Hinode Tapes, które prowadziłoby w tę ambientowo-neoklasyczną stronę.
Gracie Abrams? Przyjemność i rozrywka, mimo że nie mam z jej dyskografią za wiele wspólnego, ot, słuchałem parę razy jej ubiegłorocznej płyty The Secret of Us. W jej przypadku mamy do czynienia z grubym wzrostem popularności, bo supportowała Taylor Swift podczas The Eras Tour, a trudno o większe globalne muzyczne zjawisko ostatnich miesięcy. I wiecie co? Tak, słychać, że Gracie pasuje do Taylor. Fanem tej drugiej też nie jestem, ale nie ma we mnie żadnego hejtu, to są miłe piosenki. Wracając na Open'era: pisałem to już w poprzednim poście, że cenię sobie popowych wykonawców, którzy są zaangażowani w kontakt z publicznością, a tu jak najbardziej tak było, nawet wzięła telefon od jednej z fanek i zrobiła sobie selfie. Dla mnie koncert do siedzenia na kocyku - i to komplement.
No bo jak to tak, polityka wraz z muzyką? Trzeba ją wszędzie wciskać? Najwyraźniej trzeba, ba, ona sama się wciska - to, co nam wolno, a czego nie, jest polityczne. Ze sceny padły nawet słowa: "wolna Europa, wolna Ukraina, wolna Gaza, wolna Palestyna" - również w naszym języku. Ciekawe, czy powtórzy się scenariusz z Glastonbury i Coachelli, po których z problemami borykają się Bob Vylan i Kneecap? Chociaż z drugiej strony: tu mieliśmy wyłącznie informacje, bez żadnych fucków, może wtedy nie da się tego na siłę podciągnąć pod antysemityzm. Warto też przypomnieć, że to nie tak, że Massive Attack nagle zaczęli wplatać wątki społeczne do swoich występów - oni robią to od dekad.
Tyle że zaangażowanie i wizki to wszystko, za co ja osobiście mogę ich pochwalić. To chyba jest przyczynek do rozmowy o oczekiwaniach oraz, jak zwykle, o relacji z muzyką danego wykonawcy. Słuchałem ich płyt, darzę je szacunkiem, ale skłamię jeśli powiem, że wracam do czegokolwiek poza najbardziej znanymi przebojami. I może dlatego miło zobaczyć, cieszę się, tyle że nie wzrusza. (Jak to nie zachwyca Smolarka, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Smolarkowi, że go zachwyca?). Podobnie cieszę się z możliwości usłyszenia Elizabeth Fraser, niemniej nigdy nie słuchałem namiętnie Cocteau Twins. Być może nie pomaga też naczytanie się peanów na temat ich koncertów, bo wtedy budzi się we mnie bliżej niesprecyzowana potrzeba spotkania z absolutem, której zwyczajnie nie da się zaspokoić.
I to nie będzie jedyny tego rodzaju tejk w tym poście.
Na żywo za cholerę nie pomógł im absolutnie okrutnie przebasowiony dźwięk, ale takich przypadków na tegorocznym Openerze było akurat dość sporo, tu nie pomagały nawet stopery, bo całe ciało się trzęsło. Trochę szkoda, bo sam występ był bajeczny, wróżkowy wokal brzmiał cudownie, zespół dał z siebie wszystko. Tu wszystkie te potencjalnie drażniące mnie elementy kliknęły i żałuję, że nie byłem na nich od początku. Przynajmniej dzięki temu wiem, że następnym razem chętnie wrócę!
MagBay nałożyli się za to z Jorją Smith, na którą ostrzyłem sobie zęby, ale nie chciałem wychodzić po jednej piosence. Dlatego nie zobaczyłem za wiele, choć załapałem się na nowe The Way I Love You oraz hitowe Little Things, ale też na Teenage Fantasy, czyli różne momenty jej kariery, od nowych popowo-elektronicznych do starych triphopowo-r&b. Świetny wokal, bardzo dobra atmosfera, na Little Things zdarzyła się wywrotka w tekście, ale szczerze mówiąc - lubię takie momenty, bo są bardzo ludzkie. Tu również mieliśmy chór zamiast backing tracku, więc podbijam, że to wyborny pomysł.
Pierwszy dzień zakończyłem na Maribou State, którzy występują z Holly Walker - swoją wieloletnią współpracowniczką, śpiewającą również na tegorocznym Hallucinating Love. Przyznam, że czekałem głównie na Otherside z tego właśnie krążka i po nim się zmyłem, bo już wchodziło zmęczenie. Mimo to wygląda na to, że polecam, bo poszerzony skład doskonale zdaje egzamin na żywo.
Wszyscy tylko Messy i Messy, ale na debiucie Loli Young znajduje się przecież choćby Conceited, też bardzo udana piosenka, tylko chyba odrobinę za mocna, by stać się przebojem największej skali. I z pewnego nie do końca czytelnego względu był to dla mnie dość obojętny koncert. Zespół gra i śpiewa, czego chcieć więcej? Nie wiem, ale tu nie poczułem się zaangażowany. Po chwili dotarłem też na Kaśkę Sochacką, na której z nudów wyciągnąłem Kindla. Więc może to był taki moment.
Następne było za to największe zaskoczenie tego festiwalu, czyli Zaho de Sagazan - artystka wcześniej mi nieznana, trafiłem na nią dopiero dzięki Openerowi. Piosenki na jej La Symphonie des Éclairs po części łączą francuskie chansony, singer-songwriting w typie Toma Odella, z którym zresztą ma kawałek, oraz elektroniczne, krautowe wpływy. Album, nawet jeśli zawiera te elementy, to korzysta z nich, hm, może nie zachowawczo, ale względnie spokojnie. Tymczasem koncertowo odpalana jest klubowa maszyna, skoki, skandowanie i silna charyzma. Do tego modulary na scenie. Przejście między tą delikatniejszą a tą wgniatającą basem częścią koncertu było czytelne i tym bardziej katartyczne. Niespodziewanie dobra zabawa, w dodatku ze szczerą radością malującą się na jej twarzy. Mam swoje odkrycie!
Nine Inch Nails to kolejna legenda. Trenta Reznora i Atticusa Rossa cenię zresztą za ścieżkę dźwiękową do niejednego filmu, szczególnie do The Social Network. Z ich macierzystą formacją miałem jednak bardzo niewiele kontaktu. Pamiętam, że pytałem kiedyś o polecajki, mam do dziś zapisaną playlistę z nimi, ale czy kiedyś przebrnąłem? Nie jestem pewien. I co jakiś czas podejmuję się przesłuchania którejś płyty, tylko nic ze mną nie zostaje.
Wiem za to, że gdybym próbował poznać ich mniej więcej dekadę temu, gdy dużo bliższe były mi stricte gitarowe klimaty, grunge'owe czy bardziej w stylu Fugazi, to byśmy się dogadali. Dziś nieszczególnie robi na mnie wrażenie mroczne all-black, szeroko rozstawione nogi i dynamiczna biegająca po scenie kamera. W komentarzu na peju odezwała się osoba, która zasugerowała, że wstydzę się tego, że miałem taki okres. Nie - po prostu wiem, że przeminął. Ale gdy oglądam teraz zapis koncertu na YouTubie, to w sumie brzmi nieźle. Potrąbili też na saksofonach, to plus.
Całkowicie z boku: ciekawi mnie popularność stref sponsorskich. Wiem, że o Open'erze mówi się, że to festiwal lansiarzy i influenserów - nawiasem mówiąc, to całkiem zabawny zarzut wobec imprezy masowej - ale zastanawiam się, czemu ktoś kupuje bilet na jedną z najdroższych imprez w kraju, a potem przesiaduje ją w strefie anonimowego DJa na stanowisku tego czy innego alkoholu albo marki? Bo ten imprezowy lineup był wypchany, tyle że raczej nieszczególnie rozpoznawalnymi ksywkami. Ale też nigdy nie byłem w to wkręcony, może dlatego nie łapię.
Dzień trzeci i krótka wizyta u Meli Koteluk, o której nie mam nic do powiedzenia, a następnie już Metro - wzrastająca perełka sceny niezależnej, od pierwszej epki przejawiająca talent do fantastycznych piosenek, a teraz, po zebraniu pewnego doświadczenia i większych środków, przekuwająca go w coraz lepsze numery. Cieszy mnie ich obecność, to obserwowanie stopniowego wzrostu będącego efektem ich pracy, a nie żadnego łutu szczęścia. Byli lekko onieśmieleni tą sceną i zupełnie obcą publiką, więc najwięcej luzu złapali dopiero na koniec, przy zalinkowanym wyżej Hej, Aloszka. Liczę na to, że szybko się przyzwyczają do tych nowych warunków, bo to dopiero początek.
Wizyta na mainie i Little Simz. Przed samym koncertem było dość pusto, co było cechą trzech z czterech dni Openera, aż do Linkin Park, ale o nich później. Grunt, że tu bezproblemowo udało się wejść na płytę, niemniej obawiałem się trochę lekkiej frekwencyjnej siary wobec mocno popularnej artystki, niemniej z czasem zebrała się całkiem spora publika. Widziałem ją trzy lata temu na Tencie, gdzie grała z szerszym składem niż tym razem - i to akurat strata, bo ta muzyka nabiera od tego dodatkowej siły. Myślałem, że mnie nie podekscytuje, bo jestem na bieżąco, ale zawsze trochę obok hajpu, może poza epką Drop 7. A jednak zostałem na długo, bo Simbi to chodząca charyzma i maszyna do rapowania. Do tego bardzo chętnie korzystała z wybiegu, a to zawsze sobie cenię.
Kolejnym headlinerem było Muse, co do którego uważam, że wydali parę dobrych piosenek już dwie dekady temu, a nawet Psycho, które ukazało się gdy byłem w gimnazjum, było już nudne. Dalej tylko gorzej. Jeśli ktoś lubi to, że gitara brzęczy satysfakcjonująco rockowo, ale i bardzo prosto, to pewnie odpowiednie receptory zostały pobudzone. Tylko co z tego, jeśli piosenki nie dowożą? Tu też szwankował wokal, i to w tym technicznym sensie, co jakiś czas znikał mikrofon, co raczej leży po stronie FOHa niż samego zespołu.
Kończymy z St. Vincent, która po dekadzie powróciła do namiotu. Poprzednim razem najpierw byłem na koncercie, a dopiero potem sprawdziłem płytę i lekko się zawiodłem, bo Annie Clark to wulkan energii, a wersje studyjne nie za bardzo to oddają. Ubiegłoroczne All Born Screaming znam jednak dość dobrze, mamy tam Broken Man czy Flea, to wciąż jako całokształt ten krążek też nie dowozi aż takiego ładunku, tyle że tym razem łatwiej było mi to przyjąć. A jeśli chodzi o wybuchowe wykonanie - tu nic się nie zmieniło, było genialnie, dużo wizyt w fosie, rozmów z widownią, owinięcie się lesbijską flagą (co prawda przyznała, że nie wie jaka to, ale i tak popiera). Ta jedna quirky rockowa ciotka. Super!
Ostatni dzień Open'era. Od początku widać, że ludzi będzie o wiele więcej niż wcześniej - są kolejki do festiwalowych autobusów, są korki na wjeździe na teren, wszędzie pełno osób w koszulkach Linkin Parku. Ja zacząłem od Doechii, która wraz z Miss Milan przejęła całą dużą scenę i wybieg przed nią. Tu też jestem daleki od hajpu, a takie tracki jak Nissan Altima wręcz aktywnie irytują mnie swoją formą. Jeśli chodzi o pozostałe - nie znam się na rapie na tyle, żeby powiedzieć, co jest w niej wyjątkowego, z mojego ignoranckego punktu widzenia nie za wiele. Ale charyzma działa, owszem. Sama scenografia też była interesująca, wyłożona zielenią, z podnośnikiem na samym środku, wykorzystanym naturalnie w Anxiety, wykonanym w wersji niemal rockowej
Szybkie minięcie Trupy Trupa zaowocowało umocnieniem trwałej niechęci. Zespół, na którego koncerty mało kto chodzi, koślawo wykonujący swoje utwory, ale za to wciskany na festiwale. I grany przez Iggy'ego Popa w BBC, nie zapominajmy. Nie, dziękuję. Molchat Doma cenię sobie za Etazhi (gdy wklejam tytuł w cyrylicy psuje się formatowanie tekstu) i to w sumie tyle. Dość monotonny występ, który zachęcił mnie do szybszego opuszczenia Alter Stage.
Tym bardziej, że w namiocie już za moment mieli grać Wolf Alice. Miesiąc temu nie dałem rady podejść bliżej, więc tym razem postawiłem to sobie za punkt honoru. I udało się! Dotarłem do środkowej barierki będąc w jakimś ósmym, dziesiątym rzędzie? Nie było takiego zaskoczenia formą jak poprzednio, trudno żeby było, więc w skrócie: delikatne piosenki brzmiały ślicznie, te bardziej punkowe miały swój wielce pożądany PAZUR. Mój apetyt na najnowszy singiel - The Sofa - który ukazuje się w najbliższy piątek, został zaostrzony, podobnie jak na album The Clearing, którego premiera została przyspieszona o tydzień, więc trafi do nas 22 sierpnia. Przekonali mnie do swoich poprzednich płyt i zachęcili do trzeciego spotkania w ciągu pół roku - to chyba wystarczy.
Nigdy za to nie widziałem girl in red, której kawałki są idealne na festiwal: pozwalają się ze sobą utożsamić, są proste i chwytliwe. Ona sama natomiast wyciska z występu tyle, ile tylko się da, jest maksymalnie zaangażowana. Gra, śpiewa, skacze, surfuje, schodzi do fosy, sama aranżuje moshpit między ludźmi. Tym razem autentycznie aż mi szkoda, że jestem poza jej twórczością - to znaczy: sprawdzam, odsłuchuję, ale nie wracam. Bo to koncert, który szczerze Wam polecam, jeśli chcecie się wybawić.
I powoli do brzegu. Czas na ewidentnie najbardziej interesujący zespół całej tegorocznej odsłony Open'era, czyli Linkin Park. Tutaj zmieniło się wiele, najpierw w ich muzyce, za sprawą bardziej popowego skrętu, a następnie z powodu samobójstwa Chestera Benningtona. Upraszczając: przez kilka ostatnich lat pojawiały się co najwyżej reedycje, bonusy, outtejki i demówki. Mike Shinoda wydał kilka zbiorów Dropped Frames, ale dementował plotki o powrocie zespołu. A jednak: pierwsze wskazówki pojawiły się rok temu, następnie Linkin Park zagrało koncert już z Emily Armstrong w składzie. Jeśli podobnie jak ja nie kojarzyliście jej wcześniej, to sprawdźcie jej rockowy zespół Dead Sara.
Płyta From Zero ukazała się w listopadzie i doczekała się mieszanych ocen, od średnich i umiarkowanych po wysokie. Singlowe Heavy Is the Crown faktycznie jest dość grube, zostało też hymnem mistrzostw świata w League of Legends, cały krążek trwa za to niewiele ponad pół godziny i nieszczególnie się wybija, choć fakt faktem - Emily jako wokalistka się tu broni.
Na żywo jednak pojawia się problem, gdy przychodzi do wykonywania utworów z wcześniejszej ery Linkin Park. Ona może trzymać czysto dźwięki, bardzo dobrze też krzyczy, ale to zwyczajnie nie są kawałki pisane pod nią, są zbyt charakterystyczne, trudno je podrobić - dlatego stary materiał przeważnie brzmi jak coverband, nie zawsze zresztą udany, podczas gdy nowy wypada doskonale. Dobra, jeszcze Papercut brzmiał git, tyle że po prawdzie więcej tam Shinody niż Emily.
Nie do zakwestionowania jest jednak to, że sobota została przygnieciona fanami Linkin Parku.
Dla festiwalu to dobrze, dla zespołu to dobrze, dla tych, którzy byli tak zmotywowani - też, jak najbardziej. Więc nie ma co narzekać, nawet jeśli przez to nagle pojawiły się kilometrowe kolejki do wszystkich możliwych usług czy tragiczne problemy z wyjazdem. A przy okazji warto pochwalić za normalne sanitariaty zamiast toi toiów, niby głupie i przyziemne, ale poprawia komfort uczestnictwa, nie czarujmy się.
I na koniec zdążyłem na jeszcze trzy kawałki koncertu, który grała Arca. Przez to, że byłem tam z dziesięć minut nie chcę niczego oceniać, niemniej słyszałem dużo dobrych słów na jej temat, więc przekazuję, a ode mnie plus za voguing i ogólny bardzo pewny siebie girlboss klimacik. Jeśli ktoś chciał się jeszcze czymś dobić, to festiwal zamknął skład Brutalismus 3000.
Wracając do kwestii technicznych: Alter Stage i Tent Stage zmieniły wygląd, od teraz przypominają hangary, co możecie zresztą zobaczyć na zdjęciu otwierającym ten post. Szkoda o tyle, że ten wcześniejszy niebieski namiot był już symbolem Open'era, ale pod kątem wygody jest nawet lepiej, bo nie ma lin rozpiętych ze wszystkich stron. Dodajmy też uczciwą Flow Stage - mniejszą, choć zdecydowanie nieurągającą nikomu występującemu, to nie niegdysiejsza mała Firestone czy offowa scena Blik.
Podsumowując: niezła czterodniowa zabawa, wciąż za droga w porównaniu do innych festiwali w Europie, jak Pohoda, Sziget czy Primavera. Dodatkowym plusem w sezonie zawsze jest morze, przynajmniej dla mnie, który mieszka w centralnej części Polski. Fajnie zajrzeć raz na parę lat, ale czy chciałbym być tu co roku? Niekoniecznie, są inne festiwale. Choć, jak mogliście przeczytać, sporo zobaczyłem.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
PPS. W najbliższym czasie wybieram się na Brasswood, OFFa i Inside Seaside. Czy wpadnie coś jeszcze? Zobaczymy. Jakieś posty na pewno się pojawią.
Komentarze
Prześlij komentarz