Przejdź do głównej zawartości

Nie zobaczę przyjaciół przez następny rok


Nie regulujcie odbiorników, to prawdziwy Piernikowski. Tym razem ponownie solowo, z albumem The best of moje getto, zapowiadanym już od dłuższego czasu. Czy przebił No Fun sprzed dwóch lat? A może jest gorszy i u Roberta słychać zmęczenie stylem? O tym można się przekonać poniżej.

Siedzę w sklepie, wspominam stare czasy. Za chwilę zamykam, a tu wchodzą jakieś dwa białasy. Jeden wyższy, drugi trochę niższy. Bluzy, kaptury – białasy bez kasy. A nie, to nie tym razem, teraz jednak Piernik solo. Przyznam jednak już na początku, że The best of moje getto najbardziej urozmaicają goście, a nie sam gospodarz. Myślę, że trudno wyjść ponad poezję chodnikową w jednym i konkretnym stylu, odgrzewanym co parę miesięcy w ramach Synów albo solowego formatu.

I tak oto bardzo pozytywnie otwieram tekst.


Zacznijmy od tego, że kocham singiel Dobre duchy. Nie jestem przekonany, czy to kwestia samego Piernikowskiego, bo on robi tu co najwyżej dobry grunt pod Kachę Kowalczyk. Nie wiem, czy to nie moja ulubiona artystka na polskiej scenie, jeśli chodzi o ostatnie miesiące – nie to, żebym ciągle namiętnie słuchał MUKI albo jej pobocznych występów (jak tutaj), ale zdecydowanie jest jedną z najbardziej barwnych postaci i gdy tylko na nią trafiam, słyszę dobre rzeczy. Od jakiegoś czasu nawet współprowadzi audycję w Newonce. Biorąc pod uwagę, że Dobre duchy pojawiły się w necie już dłuższy czas temu, mogłem się z nimi osłuchać i teraz mocno stwierdzam, że udział wokalistki Coals robi tu robotę. Wers "pierdolę ten gniew" powtarzany cztery razy z rzędu (łącznie osiem) jest zupełnie bez ironii prawdopodobnie na podium najmocniejszych punktów albumu. Można się zgadzać lub nie, ale mnie to urabia częściowo również dlatego, że jest dość niespodziewane, a jednak mimo tego dobrze wplecione w cały numer. Szkoda, że nie możemy go przez to puścić w radiu, ale było warto.

Jeśli odjąć gości, to The best of moje getto dupy nie urywa. Robert Piernikowski wchodzi z autotune'em, no dobra, ale to nie rewolucja – samo narzędzie istnieje przecież od lat, a wykonaniu bliżej do przypadkowego i niecelowego skojarzenia z Młodym Pi. W sumie cofam nawet to o gościach: featuring Adama Repuchy autentycznie mnie wkurwia przez to, jak mocno zalatuje Ralphem Kamińskim, którego nie cierpię. Wracając: brzmi to trochę tak, jakby raper chciał połączyć swój dystopijno-uliczny styl z nowszymi (?) trendami, ale nie do końca mógł się zdecydować. Przez to wychodzi mocno średnio, a nawet dość słabo.

Brakuje mi też tak gęstej warstwy lirycznej, charakteryzującej teksty Piernikowskiego. Poprzednim razem, na No Fun, uderzył mnie jego sposób opowiadania. Tym razem – poza wyjątkami – wszystko mi jedno. Nie wiem, po co mi ten album, białasie.


Słychać tu jakieś próby autoironii, może jakieś odniesienia do Synów, jakieś podejścia do wyjścia ze swojego dotychczasowego stuprocentowo ponurego image'u. Tyle, że są one niezdarne. I tym razem to nie jest primeshit, choć wklejony sampel podsuwa nam to kilkukrotnie. Próbowałem się wsłuchać i skończyło się na tym, że odpaliłem wersję online DOS-owej gry Skyroads.

Jak wcześniej: przyznam, że spoko wypadają też, w kolejności występowania, Hades i Brodka. Co do Salki, gdzie pojawia się ten pierwszy, którego twórczości własnej zbytnio nie znam, to sam track całkiem się wewnętrznie klei – i klimatycznie, i tekstowo. Podobnie w Horyzoncie z Brodką, choć ona pojawia się głównie w ramach refrenu, ale mimo tego dostaje jeden swój bridge, czy jakkolwiek to nazwać. Problem w tym numerze jest jednak taki, że jest zrealizowany jak Yung Lean z czasów wspólnej nuty z Travisem Scottem. A nawet nieco gorzej.

Oprócz tego instrumentale same w sobie też się nie bronią. Łapałem się na tym, że czekałem, aż wreszcie się skończą. Powiecie, art rap. Powiecie, wbrew trendom, po swojemu, tak nawet trochę awangardowo Ja powiem: monotonia i rozwlekanie. Ponownie wbrew samplowi: smoczini is not connected. No nie tym razem, przepraszam bardzo. Choćby Być jak jest po prostu kiczowate, nie pomaga sampel z syreny, na takim bicie mógłby nawinąć Taco – a to raczej nie jest komplement. Pojedyncze wersy wchodzą, jak w Drive by, jest też dobry strzał w postaci Dobrych duchów, ale płyta jako całość za nic mnie nie chwyta. Nawet nie chodzi o to, że Piernik próbuje wyjść ze swojego stylu czy też że z nim eksperymentuje – po prostu tym razem mu to nie wychodzi.

Nie z tym autotune'em, nie z tyloma kiepskimi momentami instrumentalnymi, nie z tym podśpiewywaniem, nie z tym połowicznym romansem z większą przystępnością. To już ostatnie Syny weszły dużo, dużo lepiej i ciekawiej, choć i stamtąd wspominam co najwyżej trzy-cztery numery. Kadr z teledysku do jednego nadal wisi jako tło peja. To już nawet wolę ich featuring u Pezeta, skoro tak wywracał całą – swoją drogą też dość średnią – płytę na drugą stronę. Cóż, tu mógłby być tylko jeden konkurencyjny wobec Snu track, ale to za mało. Cały ten album to niestety za mało.

Smoq
PS. Tytuł stąd.

Komentarze

Najczęściej czytane

Kiedyś skinheadzi i punki, teraz futbolowe gangi

No dobra, piątek, pobiegane. To teraz rozejrzyjmy się po rzeczach do przesłuchania. O, no tak, przecież mamy zapowiedzianą epkę Escape Control , wydawnictwo self-titled. Sześć numerów, z których część można było poznać wcześniej na YouTubie. Tych gości z Krakowa poznałem akurat na naszym festiwalu licealnym, ale dobre i to – źródło to źródło. Pamiętam, że ich koncert był całkiem spoko, trochę zdarłem sobie gardło, gdy pełen entuzjazmu brałem udział we wspólnym śpiewaniu z publiką. A, bo ścigaliśmy się z koleżanką, kto głośniej zakrzyknie "Escape Control", to dlatego. Wygrałem. Sprawdziłem ich potem na YouTubie, zapisałem, polubiłem na fb i tak dalej. Wygląda na to, że wzajemnie się zapamiętaliśmy, bo parokrotnie widziałem lajki Jaśka Rachwalskiego na peju. No dobrze, ale ad rem. Jak wspomniałem we wstępie, epka liczy sobie sześć numerów. W tym cztery są po angielsku, dwa po polsku, a jeden z tych to zapis live session. Całość zamyka się w dwudziestu pięciu

Patrzą się na mnie jak na superstar, jestem nią

Tym razem o tym, dlaczego tak bardzo lubię solowy debiut Alicji Sobstyl, czyli Artificialice . Dlaczego Prisoners of Expectations to dla mnie potencjalnie płyta roku, co siedzi na koncertach, dlaczego w pierwszym momencie byłem zaskoczony? Tak, to parę słów o tym. Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Tygodnika Muzycznego . Siema, jak dla mnie najlepszą polską płytą z ostatniego półrocza jest debiut Artificialice , czyli album Prisoners of Expectations . Na Alicję Sobstyl trafiłem rok temu, przy okazji kawałka Wdzięczność  od zespołu Klawo - który nawiasem mówiąc również wyda niedługo swój pierwszy krążek – a gdy na maila przyszedł jej pierwszy “solowy” singiel, czyli Until , pomyślałem, że dobra, fajne, ale gdzie tutaj ta zapowiadana Björk, Arca czy SOPHIE? A jednak, dwa następne tracki już jak najbardziej można tak skojarzyć. I w ogóle, Until jako zapowiedź było trochę jak cisza przed burzą. Zresztą, tamte wymienione artystki to i tak tylko pewne tropy. Prawda jest taka, że niech r

Miłość to jest taki klub w tym mieście

Zima w rozkwicie. Temperatura ujemna, dopiero co był Blue Monday. Najwidoczniej pozostaniemy w tym kolorze, bo Apex Cordis , czyli debiutancki solowy album Tytusa Duchnowskiego , na pewno nie pozwoli tak łatwo się z niego wyplątać. Poprzedni post dotyczy Furtka. Dobrze, bo to solidny punkt odniesienia. Otóż – Gorzej  słucha się bardzo trudno, bo teksty oscylują wokół naturalistycznej poezji, a muzyka, krótko mówiąc, nie smyra po uszkach. Apex Cordis natomiast jest prostszy i mniej dobitny, a przez to bardziej przystępny. Tutaj też można rozliczyć się z przeszłością, ze starym sobą i z minionymi relacjami, jest jednak wyraźna różnica w emocjach, jakie wywołują obie płyty. Tytus stworzył muzykę, która pasuje do jego serii  niebieskich fotografii . Wyciszoną, stonowaną. Raczej subtelną. Przede wszystkim osobistą. Nie używa wielopiętrowych metafor, nie tworzy połamanych rytmów. Łagodny ambient, który opływa zwykłe, używane codziennie wyrazy ma swój urok. Naturalnie, nie mam na m