Dzień drugi OFF Festivalu 2019 - nieco mniej koncertów niż poprzednio, ale nadal dość obficie. Parę pozytywnych zaskoczeń, trochę rozczarowań, trudne wybory co do uczestnictwa. Tym razem jednak byłem na kilku pełnych występach, tak dla odmiany.
Dzisiaj już bez specjalnego wstępu, bo przecież nie dojeżdżałem znowu do Katowic. Wybrałem się za to na długi spacer, który zaczął się ponownie od Auchana, a przeciągnął do podejścia pod Spodek i Superjednostkę, a następnie powrót na pole. Z Vytautasem w torbie.
Każdego dnia byłem na terenie festiwalu od pierwszych zespołów. Wczoraj pisałem, że Cudowne Lata raczej mnie zawiodły, ale dzisiaj początek będzie dużo lepszy. Zespół Tentent zaciekawił mnie z początku o tyle, że na perkusji gra tam Kuba Korzeniowski, z którym rozmawiałem przy okazji niedawnego koncertu Zwidów w Warszawie. Studio nie oddaje jednak tego, co najfaniej zadziałało w trakcie występu Tententu - rockandrollowej frajdy. Bo faktycznie, w nagraniach przebija krautrock, psychodelia, ale mimo tego brzmią trochę... plastikowo, sztucznie, sterylnie? Nie wiem, coś w ten deseń. Koncert pozwolił jednak na większą spontaniczność, na podłapanie vibe'u solidnego boysbandu w stylu dawno już minionych dekad. Propsowałem harmonie, brzmienie, ubiór, całą atmosferę. W tym samym czasie na Scenie Leśnej próbował się zespół The Real Gone Tones, który zabrzmiał jak nie do końca interesujące połączenie country z rockabilly - może jest to uzasadnione środowiskiem, z którego wzięli się muzycy, nie mam pojęcia. Grunt, że po soundchecku nie byłem przekonany, żeby tam zostać - i bardzo dobrze! Równolegle na Scenie Eksperymentalnej grał Polmuz, którego pierwotnie w ogóle nie planowałem zobaczyć. Poczułem się na nim jak dzień wcześniej na Dynasonic, choć przecież wiadomo, że to inna muzyka - ethnic experimental, freejazowo rozkładający na części pierwsze sympatyczny z początku walc? Bardzo proszę, poniżej próbka. Na żywo jest jeszcze lepiej.
Wybór w następnej godzinie był dla mnie dość średni. Na Scenie Perlage, tj. głownej - Jan-rapowanie; na Scenie Trójki - Tęskno. Skończyłem, siedząc z ziomalami na trawie pod drzewem niedaleko tej drugiej, bo na żywo Janek strasznie stękał, a w dodatku rzucał co chwila komentarze o kiepskiej frekwencji i jak to dzień wcześniej grał w Płocku i jak to było lepiej. Tęskno za to idealnie pasowały do atmosfery rodzinnego pikniku w parku. Ale cóż, są fani i takiej muzyki, rozumiem. Niedługo później na Scenie Leśnej zaczął grać skład EABS, po którym chyba spodziewałem się więcej. Byłem na większości koncertu i było to fajne odegranie świetnej płyty, ale z jakiegoś powodu niezbyt porywające. Może to The Comet is Coming pozostawiło we mnie oczekiwanie na coś równie zajmującego, które nie zostało zaspokojone. Ale było zdecydowanie w porządku, mogło być dużo, dużo gorzej: po drugiej stronie grało Boogarins, o którym to wszyscy ciągle mówią, że to brazylijskie Tame Impala. No, ja tam nie wiem, bo jak najbardziej staram się nie słuchać Tame Impali, ale postanowiłem dać szansę - i nie wiem, czy w czasie całego Offa grał zespół, który pozostawił mnie równie obojętnym. Nie było źle. Nie było dobrze. Było idealnie nijak. Ale biorąc pod uwagę wspomniane wyżej popularne skojarzenie - nie jestem zdziwiony.
Dla odmiany, następnym koncertem był występ Dezertera, odgrywającego swoją debiutancką płytę. Pisałem na peju, że poczułem się jak na Woodstocku i to jak najbardziej prawda, bo zaśmierdziało niemytym kucem i idiotycznym mosh pitem na spocone gołe klaty. Trzeba jednak przyznać, że po zespole z takim stażem spodziewałem się raczej co najwyżej średniego odcinania kuponów od swojej legendy, a - mimo ewidentnego minięcia trzydziestu dwóch lat od wydania Underground Out of Poland, co było słychać w stanie kondycji muzyków - było naprawdę dobrze. Wiadomo, głos się ściera, młodzieńczy zapał już nie ten, ale chciałbym, żeby legendy ogólnie starzały się w taki sposób. Poprzednie moje doświadczenie z tym zespołem to Gdańsk 2012 i Niewolnik wykonany z Kasią Nosowską, a przecież i od tamtej pory minęło siedem lat.
Juana Wautersa niestety ominąłem, a chciałem zajrzeć. W następnej godzinie wybór był między Jakuzi, którego to nie sprawdzałem w ogóle, a duetem Bamba Pana & Makaveli, o których słyszałem same dobre rzeczy. Przyznaję szczerze, że tego dnia byłem chyba zbyt cienkim graczem na to, co działo się w tamtym namiocie. Rekomendując to pewnej osobie przed festiwalem, napisałem, mając w pamięci wydany niedawno split LANGOSZUEA, że to "Julek Ploski na sterydach" (choć lepszym porównaniem byłoby rzucenie Bubblegum New Age Lemiszewskiego lub rytmy, cykle i czas paszki), co naturalnie jest ogromnym uproszczeniem gatunku singeli. Krótko mówiąc: mimo świadomości niesamowitego wydarzenia musiałem opuścić Scenę Eksperymentalną, nie dałem rady. Potem, słuchając relacji, żałowałem, ale pewne fartowne (choć nie dla wszystkich) wydarzenie - o którym napiszę jutro - przyszło mi z pomocą.
W tym momencie stałem przed super trudnym wyborem. Bardzo chciałem zobaczyć i Superorganism, i Soccer Mommy. Ostatecznie zajrzałem na kilka pierwszych numerów na głównej, ale większość czasu spędziłem w tym samym miejscu, co podczas występu Tęskna - na trawie obok Sceny Trójki, do namiotu nie było już bowiem jak wejść, tyle osób chciało posłuchać Sophie. Z tego, co z tej perspektywy udało mi się usłyszeć, był to świetny koncert, doskonale wykonany i warty zobaczenia. Tu jednak nie było jak być sytym wilkiem, jak w powiedzeniu, bo straciłem Superorganism. Ale to był moment, w którym żałowałbym obu wyborów.
A jednak ten, którego dokonałem, miał pewną zaletę - tuż obok przecież jest Scena Leśna.
Miałem zatem bardzo blisko do Electric Wizard, których szanuję, ale stonerowcem nie jestem i nigdy nie byłem. Nie przeszkodziło mi to jednak w zobaczeniu koncertu od samego początku do samego końca, a było to potężne przeżycie. Dzień wcześniej grał tu świetny OM, na którym, jak pisałem, byłem tylko częściowo, ale elektryczny czarodziej był na tyle monumentalny, że w moich oczach go przebił. Może to kwestia wizualek i przedkoncertowego podkładu odpowiadającego typowi muzyki, może to kwestia udzielającego się nastroju - ale to jeden z okrutnie ciężkich walców, jakie przejechały mnie w ciągu tych trzech dni. I jestem za to wdzięczny.
W związku z tym zakończenie dnia nie zrobiło na mnie w zasadzie żadnego wrażenia. Fanem Foals jak nie byłem, tak nie jestem, koncert niczego nie zmienił w moim postrzeganiu tego składu. W połowie stwierdziłem, że idę spać, a po drodze dostałem wiadomość, cytuję: "Mordko jeżeli będziesz pisał o tym koncercie to napisz ze foalsi się zestarzeli i przytyli" - zatem wrzuciłem pierwszy zarzut (drugiego nie, bo fatshaming to chuj) do posta na peju. W komentarzach pod nim Natalia z Kawy i Awangardy słusznie zwróciła uwagę, że skoro o tej godzinie idzie się spać, to chyba nie Foalsi się tu zestarzeli. Ma w tym pewną rację, bo narzekam jak stereotypowy stary dziad, a i w kościach łamie, te sprawy. Z drugiej strony - jeśli wychodzenie z Foals ma mi dodawać lat, to już czas na zasłużoną emeryturę, oczywiście głodową, bo inne istnieją niestety tylko w mitach i snach.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz