Przejdź do głównej zawartości

My znowu dziś ponad chmurami, cz.1


Tego właśnie wszyscy potrzebujemy: kolejnej relacji z tegorocznego OFF Festivalu. Będzie miała trzy części, adekwatnie do liczby dni, w których można było pochodzić na koncerty. Przed wami część pierwsza, na temat przyjazdu, chłodnej nocy na polu namiotowym i aż piętnastu występów.

Nie byłem na OFFie ze sto lat. Wystarczy powiedzieć, że poprzednim razem jechałem do Mysłowic, a koncerty za bardzo mnie nie interesowały. Miałem jakieś, nie wiem, dziewięć lat? Coś takiego. Aż sprawdziłem repertuar - to był 2009 rok! Czyli lat miałem dziesięć, a grali wtedy m.in. The National czy Spiritualized. To akurat pamiętam. I że Maria Peszek podpisała mi się na koszulce. Grunt, że to było dawno, a w międzyczasie z festiwali zaliczyłem Męskie Granie, Orange Warsaw i Open'era, więc przynajmniej zacząłem ogarniać chodzenie na koncerty w tej formule. Przyjechałem sam, ale znajomków pospotykałem - o tym później.

Ileś rzeczy z tegorocznej edycji znałem już wcześniej, dużo z nich dopiero poznałem. Niektóre chciałem zobaczyć, a nie poszedłem; niektórych nie zamierzałem, a jednak zobaczyłem. I tak się żyje na tej naszej wsi.


Podróż pociągiem miałem komfortową, bo na szczęście istnieje opcja rezerwacji miejsca przez internet, a przejazd trwał tylko trzy godziny. Namiot stał na korytarzu. W Katowicach byłem jakieś dwie i pół godziny przed czwartkowym otwarciem pola namiotowego, więc raźno pomaszerowałem z tobołami na miejsce, starając się nie zgubić. W efekcie czekałem dobrą godzinę na otwarcie bramy, ale za to rozłożyłem się jako jedna z pierwszych osób.

Co do pola: jako że jednym z głównych sponsorów był Tauron, to mogli wystawić nieco więcej punktów ładowania, bo te +/- 20 ładowarek na konkretne kilkaset osób to kiepski żart. Oprócz tego spoko, było się gdzie rozłożyć, było się gdzie umyć. Do sklepu (małego) niedaleko, do marketu (dużego) nieco dalej, ale nadal blisko. To pomogło, bo jestem durniem i nie wziąłem niczego do spania, więc noc spędziłem przykryty tylko kurtką, ale następne trzy już w nowym śpiworze.

No i mamy dzień otwarcia. 

Cudowne Lata: jak dla mnie, niestety, zawód. Koncert poprawny, ale muzycznie najciekawsze, co panie miały do zaoferowania, to zalinkowany wyżej singiel. Też niekoniecznie zachwycający, tylko właśnie poprawny. Teraz jestem mniej ciekaw nadchodzącego albumu. Sorka, hypnagogiczne niezale.

Niemoc to nie do końca moja opcja muzyczna, wcześniej trochę się podśmiewałem, że to trochę giorgiomorodercore. Koncert brzmiał spoko, wiele osób mówiło o nim w superlatywach, co rozumiem, ale mnie nie oczarowało, więc poszedłem na Dynasonic, które na żywo jest dużo lepsze, niż studyjne. To było dla mnie właściwe otwarcie OFFa, bo przecież nie przyjechałem tu słuchać rzeczy, które znam i które ewentualnie można puścić do obiadu, tylko żeby przede wszystkim popoznawać nowości i obejrzeć szmery i bajery. 


Dalej było bardziej intensywnie. Widziałem Trio Jazzowe Marcina Maseckiego, które technicznie było cudne, choć ponownie nie wpasowało się w moje zainteresowania. Szczerze mówiąc, jedyne momenty, gdy trio rozbudzało ciekawość, to gdy Masecki jedną ręką grał na pianinie, a drugą na organach. Jara mnie efekciarstwo, ktoś mógłby powiedzieć - i w tym przypadku niespecjalnie by się pomylił. W tym samym czasie grał zespół Santabarbara, który jest takim tańszym polskim pokłosiem Radiohead, moim zdaniem zupełnie niewartym uwagi, przynajmniej koncertowo. Zajrzałem tam w poszukiwaniu znajomych znajomych. Następna godzina była mocniejsza, bo zacząłem od The Body, z którego jednak wygoniła mnie realizacja - przy tym potężnym brzmieniu mogło to być trudne do wykonania, najwidoczniej było. Krążąc po terenie zajrzałem na moment na Perfect Son, których... nawet nie pamiętam (ale It's For Life to maksymalne IAMXcore). Innych reprezentantów Sub Popu wspominam lepiej, ale to też inny dzień. Skoczyłem na chwilę na whiskey, bo nie odbiegało specjalnie ceną od festiwalowego piwa, a na Scenie Martens grał wtedy João de Sousa, którego sprawdzałem wcześniej mocno pobieżnie i jakoś mnie ominęło, że od lat mieszka w Polsce, więc byłem zaskoczony, słysząc go rozmawiającego z publicznością. Na malutkim podeście siedział sam (z gitarą) i brzmiał doskonale.


W tym momencie wolałem raczej poznać coś nowego. Dlatego na chwilkę wszedłem na slowthai, po czym miałem plan skoczyć chociaż na utwór na Pablopavo, ale po drodze trafiłem na znajomą, która powiedziała, że na scenie głównej jest okrutnie nudno i że lepiej zostać na Trójce. No i tak: było warto w opór. Zajebiste, charyzmatyczne show, w pewnym momencie z niespodziewanym udziałem Aleksa z publiczności, który nawinął zwrotę Skepty z Inglorious. I po co komu Death Grips? Po slowthai miałem dylemat, bo w tym samym czasie grali The Comet is Coming oraz Lebanon Hanover. Zostałem na kometach i nie żałuję tej decyzji w najmniejszym stopniu, nie mógłbym. Muzyka na żywo obroniła się cudownie, Shabaka Hutchings to czarodziej saksofonu (btw. polecam wywiad z nim na Nowe idzie od morza). Co do Lebanonu, to myślałem, że zdążę chociaż na ostatni numer, ale jedyne, co usłyszałem, to mniej-więcej coś w stylu thank you, Poland rzucone ze sceny osiem minut przed planowym końcem koncertu. I jeśli czegoś żałuję, to tego, że opuściłem w tamtym momencie Scenę Leśną, bo ominęła mnie ponoć niesamowita solówka na perkusji. O Lebanonie za to słyszałem mieszane opinie, od zachwytów przez mocną krytykę - nie mnie to oceniać, nie byłem.

Duranda Jonesa & The Indications posłuchałem ponownie ze strefy gastro, bo wiedziałem, że niespecjalnie mnie to jara. Słuchałem albumu American Love Call i amerykańsko-kawiarniano-soulowa aura nic mi nie robi. Próbowałem posłuchać Aldous Harding, lecz do namiotu nie dało się już w tamtym momencie wcisnąć, a poza nim nie było zbyt dużo słychać. Tego akurat też mi żal, chciałem na nią pójść, a jakoś się zakręciłem. 


Zakończeniem mojego wieczoru były trzy solidne koncerty. OM zdaniem niektórych grał za cicho, ale po dwóch utworach, których wysłuchałem zanim uciekłem, jestem pewien że to jeden z najlepiej nagłośnionych koncertów tegorocznej edycji. Brzmienie basu było tak gęste, że niemal można je było kroić. Już usprawiedliwiam swoją ucieczkę: w tym samym czasie na przeciwległym krańcu terenu trwał koncert Black Midi - i, fuck, ależ to był występ. Studyjnie płyta Schlagenheim mnie nie kupiła, ale na żywo już jak najbardziej. I wydaje mi się, że to również był jeden z lepiej nagłośnionych koncertów, w tym chaosie płynącym ze sceny wszystko było rozróżnialne. Ostatni był dla mnie JARV IS..., czyli kolejna inkarnacja muzyczna Jarvisa Cockera. Wypuszczone do tej pory MUST I EVOLVE? brzmi doskonale i z głośników w domu, i ze wzmaków na scenie. Czy cały set się broni? No, można polemizować. Bardzo dużo robi jednak zachowanie lidera grupy, który - jako muzyk doświadczony choćby przez lata działalności w Pulp - prowadzi koncert w satsyfakcjonujący sposób. No, może rzucanie piernikiem w ludzi mógł sobie darować, ale tak to bez zastrzeżeń i pozytywnie.

Jutro i pojutrze wlecą posty o dwóch pozostałych dniach (tu drugi, a tu trzeci), prawdopodobnie będą zawierać równie zdawkowe opisy. Jak można zauważyć, z iluś koncertów jestem totalnie zadowolony, niektórymi zawiedziony, a inne - zgodnie z zapowiedzią z początku tekstu - niestety ominąłem. Nie roszczę sobie żadnych praw do jakiejś nieomylności, ale to chyba jasne w przypadku relacji - każdy odczuwa te koncerty inaczej. W pociagu powrotnym rozmawiałem chwilę z jednym gościem, któremu Durand Jones bardzo siadł. No cóż, różne są gusta. Tak samo trochę się kajam za pisanie o koncertach, których widziałem 1/3, o ile w ogóle. Sorki, wiem, że to strasznie ignoranckie. 

Smoq
PS. Tytuł stąd.

Komentarze

Najczęściej czytane

Jakieś sto tysięcy słow na tym betonie zapisałem

W ostatni czwartek ukazał się pierwszy nowy singiel zapowiadający nadchodzący album duetu SARAPATA . Radical Kindness to więcej niż jeden numer - w tym przypadku jest to koncepcja idąca za całym krążkiem. Jeszcze w środę spotkaliśmy się w Czwórce, by o tym pomyśle porozmawiać. Efekty poniżej. Moim gościem w Muzycznym Lunchu był Mateusz Sarapata, rozmawialiśmy jeszcze przed oficjalną premierą Radical Kindness , ba, nawet przed prapremierowym pokazem w Kinie Kultura. Robi się z tego piramida, więc może zostańmy przy tym, że oto klip w reżyserii Sylwii Rosak: I jeśli pamiętacie prześwietną EP1  z 2021 roku, to po pierwsze: powraca chłód, który mi kojarzył się zawsze z górskim strumieniem, ale tym razem jest to dużo łagodniejszy nurt. Po drugie: gościnnie ponownie słyszymy tu Marcelę Rybską, a i wspomnianą reżyserkę możecie kojarzyć dzięki klipowi do Rework . Całą rozmowę możecie znaleźć tu:  SARAPATA: "Radical Kindness" to manifest bycia dobrym dla siebie i dla świata . Niedługo

Jaki mam rytm, gdzie lubię być

  A zatem NEXT FEST Music Showcase & Conference 2024 . Pierwsza wizyta - i pierwszych razów ogólnie było dość sporo, bo tak wyszło - do tej pory nie widziałem kilku naprawdę ważnych zespołów, a festiwal to dobra okazja by pobiegać po mieście i nadrobić braki. Nie ze wszystkim się udało, ale trochę koncertów zaliczyłem. Najlepsze? Trudno wybrać, więc alfabetycznie. 🟢 Coals - piękna nowa płyta, do tego przekrojowa setlista na podstawie zapotrzebowania słuchaczy. Świetne wykonanie, co przy materiale łączącym wpływy avant-popowe, rurę i najntisowe gitarki jest szczególnie ważne, bo na żywo zwyczajnie łatwo skiepścić muzykę do tego stopnia wypieszczoą w studiu. Prawdopodobnie ten poziom jest u nich normą, ale - wstyd przyznać - to było nasze pierwsze spotkanie. Niedługo grają w Warszawie, liczę na powtórkę, choć nie wiem, jak my się pomieścimy w tej Hydrozagadc e, bo Tama była pełna.  🟢 Kosmonauci - niedługo po opublikowaniu debiutu, również za parę dni będzie okazja do powtórki . Czy

Wielki strach jak cały świat

Przed wami druga rozmowa z ostatniego odcinka Spoza nurtu w Czwórce. Rozmowa z air hunger , bez szczególnej okazji - raczej w wyniku ogólnej fascynacji jego muzyką, która operuje... sugestywną delikatnością? To chyba najbardziej trafne określenie, jakie umiem znaleźć dla wycofanego wokalu, ambientu i gitarowego dronu. Pomysł na tę rozmowę ma dwa źródła: jedno to rozmowa Magdy z Filmawki pt.  Nie jestem do końca przekonany, czy na “Grace” to jestem w ogóle ja… [WYWIAD] , przeprowadzona jeszcze przed Peleton Festem, a druga to sam koncert podczas tegoż festiwalu. Nie był to pierwszy raz, gdy widziałem Dawida na żywo, choć to doświadczenie faktycznie jest dość krótkie - bo o ile muzykę znam, zdaje się, od pierwszych solowych nagrań, to live'u słuchałem dopiero przed tegorocznym koncertem Northwest w Chmurach. Grace by AIR HUNGER Był to jednak świetny występ, podobnie jak na Peletonie – i w naszej rozmowie pojawia się twinpeaksowe skojarzenie z klubem Roadhouse, z onirycznym występem