Do nowej płyty Żurawi początkowo podchodziłem z pewną obawą. Do tej pory mieliśmy już split, epkę i album. Byłem też na trzech koncertach, więc wiedziałem, że nie jest to prosta muzyka. Tymczasem chłopaki przy każdej okazji zapewniali, że teraz wszystkiego będzie więcej. A to już rodziło obawy – czy nie przegną? Czy nie będzie za dużo?
I z takimi (mimowolnymi) znakami zapytania w głowie podszedłem do pierwszego odsłuchu wydanej przez Koty Records Nowej stoczni. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to aż pięć długich numerów na osiem pełnoprawnych tracków składających się na album. Do tego jeden minutowy przerywnik. Trzeba jednak przyznać, że oba single (Szum i Wody jest niewiele) zapowiadały powściągnięcie cugli, co sprawiło, że trochę się uspokoiłem. Teraz, po pełnym odsłuchu, niczego się już nie boję. Dobra, to jak ująć to w jednym zdaniu? Ta płyta jest przede wszystkim dokładnie przemyślana. Ale nie można słuchać jej jednym uchem.
O koncercie Żurawi na ubiegłorocznym Sea You Tricity Music Showcase pisałem, że "nie dość, że wystroili się w białe koszule oraz garniturowe spodnie i buty, to jeszcze przygotowali ciągłą wizualkę i setlistę bez żadnych przerw. A ostatecznie dopierdolili taki koncert, że nie było co zbierać, naprawdę". Od jakiegoś czasu chłopaki grają w kombinezonach roboczych, a ich występ na Great September został okraszony intensywnym, przywodzącym na myśl industrialne klimaty światłem. Ta surowość i przeciekające ukradkiem demówki już wcześniej sugerowały przejście w klimaty około-core'owe, ale nie mogę powiedzieć, żebym był gotowy na to, co oferuje Nowa stocznia.
Zaczyna się względnie konwencjonalnie. Inne Światy witają nas dynamiczną perkusją, wyrazistym basem i dialogującym z nim synthem. W pewnym momencie jednak wszystko gaśnie jak po wyciągnięciu wtyczki, pojawia się elektroniczne przejście, a następnie dostajemy po ryju full metal solówką na gitarze i glitchami. Okej, a więc to o to chodziło z zapowiadanym zwiększeniem nacisku na produkcję. Siada.
Ciekawe, że już druga pozycja to jeden z najłagodniejszych kawałków, czyli wspomniane Wody jest niewiele. Przy okazji wyraźnie słychać, że na nowym materiale każdy ma swoje do zaśpiewania; mimo że lead wciąż jest w rękach (ustach?) Michała Juniewicza (gitara, bas, elektronika), to właśnie tu słyszymy i Mateusza Bartoszka (gitara, bas, elektronika), i Ignacego Macikowskiego (perkusja).
Od razu też warto wspomnieć, że single doczekały się klipów. W tym do Szumu widzimy zresztą nowy koncertowy znak Żurawi, czyli te kombinezony i kontrastujące z nimi jasne światła. Śmiesznym przypadkiem jest natomiast to, że tytuł pokrywa się z debiutem Zwidów z 2018 roku, a to jedyny numer, w którym słyszymy gitarowe akcenty w stylu midwest emo (np. tuż po "a w ciszy dużo wyraźniejszy jest hałas"). Dzięki teledyskowi do Wody... Ignacy natomiast nareszcie nie musi bić się sam ze sobą, tylko może z Michałem. Choć dla żadnego z nich nie kończy się to dobrze, ale tu już odsyłam do obrazka.
Wracając do brzmienia: to nie tak, że zmiana jest drastyczna. Hałas pokazuje, że nie jesteśmy setki lat świetlnych od debiutanckiego flirtującego z zimną falą Poza zasięgiem. Mimo – powracającego w różnych miejscach albumu – radioheadowego motywu "perka szybko, gitara wolno" w Wizji lokalnej fragmenty wokalu rytmicznie kojarzą mi się z Balkonami. Tu pod koniec wjeżdża za to całkiem długi i progresywny motyw, którego nie byłem w pierwszej chwili pewien, ale z drugiej strony: jeśli w Strangers z ubiegłorocznej (wspaniałej) płyty Ethel Cain mogła pojawić się hardrockowa solówka na gitarze, to czemu nie u nich?
Najjaśniejsze punkty? Cisza przed burzą, czyli stopa wybijająca regularny rytm w Paraliżu, zaskakujące przejście w noise rock, by skończyć na tym, co wyszło zaskakująco dobrze, czyli core'ową petardą. I tego w przyszłości życzę sobie więcej! Tym razem mogę też powiedzieć, że całość jest o wiele bardziej spójna w swojej różnorodności. Czytaj: nie ma skipperów.
Podsumowując: Żurawie doszlifowały to, do czego, mam wrażenie, aspirowały już od dawna, czyli otaczające, potężne brzmienie. W tym momencie popisówką Ignacego nie jest już tylko Lorem Ipsum z miniwydawnictwa BSNT, bo tych znajdzie się tu szereg na każdym kroku. Mateusz dorobił się riffów napędzanych heavy metalem jak w Botch czy post-hardcore'em jak w The Jesus Lizard. Michał za to – doczekał się wokalnego towarzystwa, które sprawia, że jego melodyjny głos jeszcze bardziej się wybija, a teksty dotyczące spraw społecznie istotnych nie giną.
Czyli, wracając do samego początku: jest to płyta dokładnie przemyślana. To jednak sprawia, że trzeba jej słuchać uważnie, bo inaczej te zabiegi mogą nam umknąć. Jest to album totalny, który nie może lecieć ot, gdzieś tam w tle. Najbardziej odpowiednim słowem będzie tu "maksymalizm", bo środków wyrazu jest od groma i jeszcze trochę.
A zostając jeszcze na trójmiejskiej scenie, to ciekaw jestem, jak Pascal z Pastrów poradziłby sobie z gościnnym wokalem w Największym cieniu, na przykład podczas wspólnego koncertowego wieczoru. Bazując na utworze Drop z płyty Cyan Fabrics With Stains On Them wyobrażam sobie, że mogłoby się to udać. Tymczasem jednak słuchajcie oficjalnej wersji Nowej Stoczni. Ja posłucham jeszcze nieraz.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz