Przejdź do głównej zawartości

Do zobaczenia niebawem

SEA YOU TRICITY MUSIC SHOWCASE to świetny powód do wizyty w Gdańsku. Tak przynajmniej myślałem rok temu, taka sama myśl przyszła też wtedy, gdy poznaliśmy termin tegorocznej imprezy oraz jej skład – a tam stali odbiorowi bywalcy, jakże by inaczej. Byty, Pastry, Artificialice, Klawo... i wielu, wielu innych. Jak mogłem tam nie wbić?

W ciągu ostatnich miesięcy słowo "showcase" stało się bardzo hot. To, że elementy prezentowania lokalnej sceny i spotkania branży znajdziemy w zasadzie na każdym festiwalu – to jedno. To, że w ubiegłym roku mieliśmy świetny debiut SEA YOU i niepomiernie mniej świetny debiut Great Septembera, a w tym roku pojawia się NEXT FEST – to jednak coś mówi. Showcase to coś, co po chwili nieobecności Spring Breaka powraca na usta blogerów, adminów pejów i dziennikarzy. Co więcej, ten ostatni z nowych nawiązuje do poznańskiej tradycji, przy okazji pstrykając w nos Łódź, a to za sprawą promującego go hasła "make spring great again". O konotacjach tych słów z amerykańską radykalną prawicą może tym razem nie rozmawiajmy.

W tym roku odpuściłem wyścig w kategorii liczby odwiedzonych gigów, będę więc pisał przede wszystkim o koncertach, które widziałem w całości. Zanim jednak przejdziemy do głównej treści, to chciałbym podkreślić, że o HÉR z pewnością jeszcze usłyszymy, o czym czytamy chyba w każdym podsumowaniu festiwalu. Supergrupa w składzie Świniarski/Chyła/Chęcki/Sadecki/Koryzno w pewien sposób wskoczyła na miejsce po ubiegłorocznym Lonker See, bo jeśli ktoś potrzebował tego rodzaju mroku i walca, to go tu dostał. Wardruna? Nie no, tu jest mniej sztucznego patosu. Widziałem ostatnie dziesięć minut i wyszedłem z koparą przy samej ziemi, ale musicie uwierzyć na słowo, bo nie ma jeszcze ani krztyny muzyki do linkowania. Dajcie kredyt zaufania, zapamiętajcie, zapiszcie. Ja czekam na te nagrania i jestem wyjątkowo wygłodniały. 

Tymczasem trzymajcie zbiorczą instagramową rolkę:


Po niespodziance od HÉR ruszyłem na przebieżkę po Teatrze Szekspirowskim, by przypomnieć sobie, co gdzie jest. Nie ukrywajmy: nie jest to najłatwiejsza miejscówka. Ba, nie jest to w ogóle miejscówka, w której odbywałyby się festiwale muzyki alternatywnej. Adaptacja przestrzeni przebiegła jednak odrobinę sprawniej niż rok temu, przynajmniej tam, gdzie było to możliwe – czyli przy akustyce i oznaczaniu drogi do małej sceny. Dotarcie na backstage dla artystów (a tym bardziej z niego do Magazynu) to nadal przygoda rodem z Indiany Jonesa, ale tego się nie przeskoczy. Trzeba natomiast przyznać, że w tym roku obie sceny brzmiały lepiej. O ile poprzednio wspominałem, że Alfah Femmes zupełnie nie z ich winy pokonały warunki akustyczne, tak tym razem kończąca festiwal Artificialice brzmiała bardzo dobrze, a to chyba odpowiednie porównanie chociażby pod względem liczby osób na scenie. O tym jednak będzie w dalszej części posta. Tymczasem Alfah Femmes po cichu podtrzymuje swoją obecność, ale o tym porozmawiamy, gdy będzie więcej konkretów.

Tak czy inaczej: następny koncert starł mi uśmiech z twarzy, bo był to jeden z niewielu, jak na mój gust, niewypałów, mimo że publika była pełna, więc frekwencyjnie był to jednak pełen sukces. Mowa o L.U.C.-u, który w wersji z Rebel Babel Ensemble brzmiał śmiesznie, festyniarsko i nie na miejscu, bo jak na dożynkach, i to bynajmniej nie z winy zespołu. Co zrobić, nie lubię jego stylu. Powiem więcej: nie jestem specjalnym fanem asthmy, a wyczekiwałem jego wejścia i był to prawdopodobnie najlepszy moment z poświęconych temu koncertowi minut. Poza tym: było jak na Męskim Graniu we Wrocławiu w 2014 roku. I a propos tego festiwalu, to Martin Lange niestety wywołał flashbacki do kolejnych składów będących tzw. offensywową nadzieją sceny, a w zasadzie brzmiących jak ripoff ostatnich piętnastu lat post-punk revivalu, rocka alternatywnego i, nie wiem, Psychocukru. Te dwa występy były najsłabszymi, na jakie trafiłem, i nie wysiedziałem na nich długo.


Na szczęście byli też inni wykonawcy. Scrüda ukazała, że metal traktujący się nie na serio nie musi dotyczyć stereotypowej gołej baby i napalonego groźnego smoka czy wilka. Albo inaczej: mogą być smoki, mogą być i te demony, mogą być walki potężnych bohaterów z przeciwnościami losu. Chłopaki mogą mieć wysmarowane czarne pasy i plamy na twarzach i nosić oćwiekowane skórzane paski, a w tle mogą być wyświetlane płomienie niczym z animowanego płonącego fontu z generatora z neta. A, no tak, nazwa grupy też może być zapisana gotykiem. To wszystko działa – to przekręcenie gałki do samego końca, to przegięcie – bo jest w pełni świadome, stanowi projekt i nie śmierdzi. Pokazuje to, że konsekwencją istnienia zespołu KAT nie jest wyłącznie dupometal w rodzaju Nocnego Kochanka. Szymon Szelewa i całość ekipy Scrüdy o to zadbali. I świetnie. Tu przy okazji odsyłam do Skóry i ćwieków na wieki Jarka Szubrychta, który poświęcił trochę słów nieśmiesznej stronie tego zjawiska. O tej książce rozmawialiśmy w Czwórce – Jarek Szubrycht i jego historia metalu z undergroundu.

Jeśli chodzi o Belmondziaka, to był on raczej w trochę gorszej formie niż na Soundrivie 2021. Nutki lecące z playbacku, Tytus momentami rapujący co piąte słowo, do tego wrzucający swoje "squaaad" w miejscach, gdzie raczej powinny być napisane wcześniej wersy – no cóż, mogło być lepiej. Mimo tego, jakimś cudem ten gość ma takie tony charyzmy, że można mu wybaczyć takie pierdoły czy oblanie publiczności wodą. Ostatecznie był na swoim terenie, podobnie jak wtedy; co więcej, po drodze jego kariera zrobiła mu flip, jak mawiał Tede. Cieszę się zatem, że dotarł. Wyniosłem natomiast naukę: jadąc nad morze bierz czapę na łeb, czapę hehe, bo inaczej jest zimno.

Dzień zamknęło dla mnie Klawo, które ma tyleż luzu, co również nadbrzeżna Undadasea, tylko niewymuszonego. Widać, że dobrze czują się na scenie, że dobrze się bawią, że publiczność ich uwielbia. Jednocześnie jest to totalnie wyskillowana ekipa, od której bije pewność, że mogłaby zagrać to wszystko jedną ręką, tyłem i po ciemku i wyszłoby to równie dobrze. Dzielą się niesamowitą energią, wplatają motyw z GTA:SA, zachęcają widzów do poskakania – been there, done that. Co tu dużo mówić, była to po prostu doskonała impreza, której każdemu życzę. Posłuchałem też kończącego koncert apelu i nareszcie kupiłem płytkę.


Trzeci dzień SEA YOU, a drugi dla mnie, zacząłem od panelu o tytule "Zmiany pokoleniowe w muzyce", podczas którego rozmawiali Alex Freiheit (Siksa), Alicja Sobstyl (Artificialice, Klawo), Krzysztof Grabowski (Dezerter) oraz Jarek Kowal (Soundrive), a całość moderował Jarek Szubrycht. Pytanie, ile w zasadzie można dowiedzieć się z panelu dyskusyjnego i czemu on służy, powracało przy niemal każdej z sześciu okazji. W tym przypadku w swoim imieniu mogę powiedzieć, że byłem ciekaw różnorodnych głosów, głosów znanych mi zresztą z różnych źródeł, czy to muzycznych, czy bookerskich, czy dziennikarskich. I tu props dla Ali za zwrócenie uwagi na to, że w dyskursie na temat różnicy pokoleń często funkcjonują dwa skrajne podejścia: albo młodzież jest zakałą narodu, albo to na niej spoczywa odpowiedzialność za zbawienie świata. I czy ostatecznie oba nie są... odgórnie narzucone? Pozostawiam to wam. I jako suplement podrzucam zjawisko mumble jazz, zgooglujcie. 

Koncertowo za to rozpocząłem od Nene Heroine. Ich płyty, czy to debiut, czy ta ubiegłoroczna, wydawały mi się zawsze dość ułożonym materiałem; takim, o którym można powiedzieć, że to ten słynny "poważny jazz". Tym większe było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że wbiłem na w zasadzie rockowy koncert, z gitarzystą grającym w ciemnych okularach na nosie, a w dodatku takie Royal na żywo to totalny banger. Może to kwestia nagłośnienia, może to kwestia ich preferencji, ale to właśnie ten instrument zdecydowanie dominował na tle innych. Żeby nie było: nie narzekam, bo był to drugi występ, po którym musiałem zebrać szczękę z podłogi. Następnym razem na nich pójdę, choćby grali w stołecznym Jassmine za jakieś miliony złotych. Inna rzecz, że później okazało się, że mimo tak wysoko zawieszonej poprzeczki i tak nie był to szczyt możliwości sobotniego line upu, ale do tego jeszcze przejdziemy. Niezaprzeczalne drugie miejsce.

Wychodzi na to, że następne było Immortal Onion. I tu ponownie pozwolę sobie na porównanie z Soundrivem. Wtedy z kapci wykopało mnie Intensity z płyty XD, bo widok ubranych w dresy gości, którzy smażą pełen wyczucia, energii i gówniarskości jazz – to było coś. Płyta Screens nagrana z Michałem Janem Ciesielskim (m.in. Quantum Trio, ale też Artificialice) ustawiła ich trochę inaczej, zrobiło się trochę bardziej serio. Do dziś nie jestem pewien, czy podoba mi się takie ułożenie, z pewnością częściej wracam do debiutu. Ale! Koncert pokazuje, że można wejść w dialog między obydwoma nastrojami. I że może to wyjść, a ostateczny efekt okaże się interesujący. Zatem z serdecznością polecam. I to niekoniecznie ze względu na wuwuzele z palca i sample z papieża.


Z Immortali musiałem wyjść dosłownie chwilę przed końcem, a to dlatego, by zdążyć na Byty, bo nie śmiałbym ominąć okazji, by nareszcie ich zobaczyć – po co te wszystkie posty, wzmianki i emisje, jeśli miałbym odpuścić w takiej chwili? I tu bez cienia wątpliwości stwierdzam, że na żywo zespół jest wyśmienity. Grali w pięcioosobowym składzie, bo dołączył do nich Szymon Burnos (nawiasem mówiąc: ostatnio w U Know Me ukazał się jego świetny solowy album, Plastic Music for Deep Thinkers). Na żywo Byty bujają, ale też przekonują i zapraszają do refleksji. Jedyne co powiem, to że chórki Pawła mogły być trochę ciszej, bo o ile ich obecność była uzasadniona, to jednak momentami zagłuszały Kasię, a to ostatnia rzecz, jakiej byśmy chcieli podczas takiego występu; jej wokal jest bowiem absolutnie bez zarzutu.

I teraz przyszedł czas na to, co najlepsze, a jak wspomniałem – tego dnia poziom był nad wyraz wysoki. Mowa o zespole Pastry. Nie chcę w kółko powtarzać, że nowy album to, a stara epka tamto, więc porównajmy coś innego: występ w Chmurach w sierpniu ubiegłego roku i ten świeżutki. W skrócie: jest tu coraz więcej pewności siebie. Po prostu nie umiem wskazać czegoś, co by nie działało. Na żywo kawałki zyskują, chce się do nich skakać, chce się do nich ponapieprzać, chce się ich słuchać, chce się je śpiewać. Trudno o dokładniejsze spełnienie wszelkich koncertowych potrzeb. Każde wideo, każda fota to potwierdza. Pastry to zwyczajnie właśnie ta gitarowa energia, której oczekuję ja i chyba dość spora część obecnej w Teatrze Szekspirowskm alternatywnej publiczności. Tu w ramach post scriptum pozdrawiam Alicję Lisowiec, którą wielokrotnie wywoływano z tłumu. Ala gra też w zespole Powroty, na YT znajdziecie dwa single ich autorstwa – tu linkuję ich kanał w nadziei, że coś tam się kroi.

Ampacity to natomiast wyjadacze. Zespół, który grał ciężką psychodelę, gdy ja na chleb mówiłem pep. Spodziewałem się, że będzie ciężej, że pojawi się tu walec w rodzaju HÉR, a było idealnie do bujania. Może to pewne rozminięcie się z oczekiwaniami. Ale za to można było się pogibać, można było odpłynąć, można było się wczuć. Był to zaskakująco imprezowy koncert i nie ma się co wstydzić, bo... równie zaskakująco dobrze się bawiłem, zatyczki do uszu okazały się przesadą. Nie każdy uzna ten powrót za potrzebny, ja uważam go za dający duże pokłady vibe'u.


Na after nie wpadłem, więc zakończmy na Artificialice. Widziałem ich już na Placu Defilad, mieli trochę inny image, inny pomysł na wykonanie. Podczas tego showcase'owego koncertu udzieliła im się atmosfera miejsca, a więc bądź co bądź – teatru. I taki właśnie był ten występ: teatralny, intensywny, poetycki. Instrumentalnie jak zwykle wywołujący ogromne wrażenie. Tu gościnnie wokal wsparła Magda Kuraś, od której zbliża się nowa płyta, na YT można sprawdzić live. Jeśli jednak ktoś, jak niżej podpisany, potrzebował pewnej kropki nad "i", podsumowania, akcentu na sam koniec, wykrzyczenia złych energii, to Alicja Sobstyl i cała ekipa zespołu Artificialice dali właśnie taki koncert, z milionem emocji na koncie i rozbijaniem słuchacza na kawałki. Trudno było po nim wrócić do standardowych rozmów i rozmówek.

Na sam koniec: nie byłby to showcase, gdyby nie było zbijania piątek z ziomkami, tymi już znanymi i tymi nowymi. C'mon, bardzo daleko mi do unoszenia się powagą instytucji, więc większość czasu spędzałem z redaktorami z rozgłośni studenckich – z poznańskiego Radia Afera i łódzkiego Radia Żak, zatem shoutout dla nich, bo zarówno Kuba i Mateusz, jak i Weronika i Oskar robią świetną robotę. Niezal to sieć, którą wszyscy tworzymy i w której wzajemnie ze sobą działamy: słuchamy, piszemy, czytamy, gramy. Ci ludzie z pewnością patrzą również tam, gdzie dociera mało oczu, i chwała im za to. Pozdro zatem dla tych wszystkich ziomków, sprawdźcie czy to Aferzastą, czy Aferytm, czy Magazyn muzyczny Radia Żak, czy Alternator (również w formie podcastu). I z pewnością do zobaczenia niebawem!

Widziałem już komentarze, w których niektórzy pytali, kto w zasadzie podpisał kontrakt po takiej imprezie, kto potem zagrał na dużym feście. Powiem brzydko i twardo: być może nikt. Ważne jest jednak to, że środowisko jest żywe, że zbliżają się nowe płyty niektórych składów, że spotkamy się na innych wydarzeniach właśnie dlatego, że najpierw spotkaliśmy się tu. Że wszyscy, tak jak już napisałem, niezależnie od stopnia sformalizowania, robimy coś dla tej muzyki i że zaowocuje to tym, że spotkamy się jeszcze nieraz. 

I trochę się cieszę, że po nastolatkowo-fanowsku mam podjarę, że coś tam wiem chwilę wcześniej. Peace yo.

Smoq
PS. Tytuł stąd.
PPS. Dziękuje ziomówie, u której znalazłem miejsce do spanka, jesteś kochana max.

Komentarze

Najczęściej czytane

Jakieś sto tysięcy słow na tym betonie zapisałem

W ostatni czwartek ukazał się pierwszy nowy singiel zapowiadający nadchodzący album duetu SARAPATA . Radical Kindness to więcej niż jeden numer - w tym przypadku jest to koncepcja idąca za całym krążkiem. Jeszcze w środę spotkaliśmy się w Czwórce, by o tym pomyśle porozmawiać. Efekty poniżej. Moim gościem w Muzycznym Lunchu był Mateusz Sarapata, rozmawialiśmy jeszcze przed oficjalną premierą Radical Kindness , ba, nawet przed prapremierowym pokazem w Kinie Kultura. Robi się z tego piramida, więc może zostańmy przy tym, że oto klip w reżyserii Sylwii Rosak: I jeśli pamiętacie prześwietną EP1  z 2021 roku, to po pierwsze: powraca chłód, który mi kojarzył się zawsze z górskim strumieniem, ale tym razem jest to dużo łagodniejszy nurt. Po drugie: gościnnie ponownie słyszymy tu Marcelę Rybską, a i wspomnianą reżyserkę możecie kojarzyć dzięki klipowi do Rework . Całą rozmowę możecie znaleźć tu:  SARAPATA: "Radical Kindness" to manifest bycia dobrym dla siebie i dla świata . Niedługo

Jaki mam rytm, gdzie lubię być

  A zatem NEXT FEST Music Showcase & Conference 2024 . Pierwsza wizyta - i pierwszych razów ogólnie było dość sporo, bo tak wyszło - do tej pory nie widziałem kilku naprawdę ważnych zespołów, a festiwal to dobra okazja by pobiegać po mieście i nadrobić braki. Nie ze wszystkim się udało, ale trochę koncertów zaliczyłem. Najlepsze? Trudno wybrać, więc alfabetycznie. 🟢 Coals - piękna nowa płyta, do tego przekrojowa setlista na podstawie zapotrzebowania słuchaczy. Świetne wykonanie, co przy materiale łączącym wpływy avant-popowe, rurę i najntisowe gitarki jest szczególnie ważne, bo na żywo zwyczajnie łatwo skiepścić muzykę do tego stopnia wypieszczoą w studiu. Prawdopodobnie ten poziom jest u nich normą, ale - wstyd przyznać - to było nasze pierwsze spotkanie. Niedługo grają w Warszawie, liczę na powtórkę, choć nie wiem, jak my się pomieścimy w tej Hydrozagadc e, bo Tama była pełna.  🟢 Kosmonauci - niedługo po opublikowaniu debiutu, również za parę dni będzie okazja do powtórki . Czy

Miękkie piersi, twarde narkotyki

Nagle znikąd pojawia się nowa płyta  Taco Hemingwaya , czyli Café Belga . Tym razem nasze zdania były podzielone, więc tekst będzie w formie dialogu, rozmowy, a nie zwykłej recenzji. I to tak samo niespodziewane, jak i samo wydawnictwo. Dwaj piękni i młodzi mężczyźni z Warszawy postanowili odsłuchać nowego Filipa Szcześniaka, znanego raczej jako  Taco Hemingway . Jednemu siadło, drugiemu niezbyt. I teraz rodzi się pytanie - jak o tym napisać, gdy obaj mają swój udział na Odbiorze? Odpowiedź jest dość prosta. Można wejść w polemikę. Można było też upublicznić dwa niezależne od siebie teksty, lecz po bardzo długiej (jakaś minuta) naradzie postanowiliśmy pójść raczej w tę stronę. SMOQ Zacznijmy od tego, że obaj sądzimy, że TACONAFIDE to szajs. Po prostu nijak nie wchodzi, no i na to nie ma rady. Jakkolwiek mi Szprycer czy Wosk  weszły, za to Marmur czy wychwalana Umowa o dzieło już niezbyt. Co do Trójkąta warszawskiego raczej się zgadzamy, że był sztosem lirycznym i prod