Przejdź do głównej zawartości

Miałem gdzieś tam iść, ale nie

 

„Najgorszy line up w historii", „teraz to już z czystym sercem mogę sobie odpuścić ten festiwal", brak wody, tragiczne nagłośnienie, dużo charyzmy, w opór znajomych i muzyczne wywalanie z kapci – czyli jak polubiłem się z większością OFF Festivalu 2022. Uwaga, mucho texto.


Sami i same wiecie, jak to z tym tegorocznym OFFem było po drodze. Mało zadowalająca edycja pandemiczna, w międzyczasie OFF Mine – tyleż spoko, co bardzo szybko i bez słowa zamknięte – oraz program, który wywołał sporo kontrowersji. Nie zagrali Tropical Fuck Storm czy Mac DeMarco, a Injury Reserve zawiesiło się w wyniku śmierci wokalisty. Do tego dochodzi jeszcze odwołanie Yvesa Tumora czy Riny Sawayamy, a także sporo niezalowych ogłoszeń, które nie wszystkim się spodobały.

Dla organizatorów z pewnością był to ciężki początek tej edycji.



Powiem Wam za to, że ja dość mocno się jarałem w oczekiwaniu na sierpień. Iggy Pop, Bikini Kill i DIIV zostały w rozpisce, z zagranicy dołączyły do nich takie składy jak m.in. Dry Cleaning, The Armed czy Squid, a z Polski dorzucono chociażby Kwiaty, Chair, Oysterboya i Midsommar. Do tego okazało się, że mam z kim jechać, i to w zdecydowanie szerszym gronie niż się spodziewałem. W tym roku dopiero drugi raz trafiłem do Katowic, a poprzednim razem orbitowałem między ekipami, więc i  pod tym względem doświadczenie mogło się okazać inne.

To co, może od zawodów? Trochę ich będzie, ale spokojnie, niżej znajdziecie też pozytywy.


Po pierwsze: organizacja infrastruktury. Brak ciepłej wody pod prysznicem na polu namiotowym to chyba przykry klasyk, ale żeby na tego rodzaju feście jedynym sklepem była Żabka, w dodatku z mocno ograniczoną ofertą wege? Słabo. Nie zapominajmy też o najważniejszym uchybieniu, czyli utrudnionym dostępie do wody pitnej w pierwszym, najgorętszym dniu imprezy. Pod wieczór baniaki były już gotowe, ale co się człowiek nastał w kolejce do jednego (!) hydrantu, to jego.

Po drugie: nagłośnienie. Mam wrażenie, że każdy koncert działał na zasadzie hit or miss, bo nie mogę powiedzieć, żeby którakolwiek ze scen stale trzymała poziom, jeśli chodzi o miks ścieżek, za co obrywa się na przykład koncertowi The Armed. Ewentualnie, jeśli szukać pozytywów: namioty dawały radę, choć brak podłogi na scenie eksperymentalnej odrobinę zmienił warunki.

Po trzecie: momentami dziwacznie ułożony line up. Mdou Moctar w tym samym czasie, co Jaubi? Bedoes zachodzący się z Dziarmą? WaluśKraksaKryzys i The Crows? Jeszcze trochę by się tego znalazło, bo był szereg momentów, gdy koncerty skierowane do tych samych lub zbliżonych grup fanów odbywały się równolegle.

Po czwarte: flash mob, a raczej jego organizacja. Możecie nie wiedzieć, ale po terenie krążyło wiele osób w kominiarkach z logo jednego ze sponsorów, które to osoby miały animować przestrzeń i festiwalowiczów. A po co? Okej, nie przeszkadzali, gdy robili swoje na otwartym terenie, ale momentami wręcz odwracali uwagę od występów, a do tego robili sztuczny tłum. A wystarczyłoby, wzorem chociażby niedawnego WROsoundu, wydelegować mniej osób, za to starających się nakręcić publiczność wokół siebie, a nie tańczących synchronicznie we własnym gronie.


Muszę niestety przyznać, że do listy należy dopisać też niektóre koncerty, po których spodziewałem się więcej. Wiem, wrzucenie powyżej Iggyego Popa jest dyskusyjne, dla wielu osób było to niesamowite przeżycie, ale dla mnie, poza oczywistym faktem obcowania z legendą, występ 75-letniego gościa nie dał rady ani wokalnie, ani pod kątem performance'u – i nic dziwnego, bo w tym wieku ciężko oczekiwać tarzania się w szkle. Niżej będzie jeszcze o tym parę słów. Dorzucam też DIIV, które po prostu nie wywołało we mnie większych emocji, Squid, które zbyt ochoczo eksplorowało swoją progową stronę, trochę płaskie Duchy oraz wywołujące ziewanie Metronomy. Z tego wszystkiego wierzę, że akurat Duchy jeszcze się rozwiną, bo to był ich drugi koncert, więc mają czas, ale było jak było.

O żadnym z tych występów nie powiem, żeby był bardzo zły, ba, uważam, że były okej, a z pewnością istnieją ludzie, którzy przeżyli tam katharsis. Jak widzicie, spora część przymiotników nie jest obiektywna (typu: nie jest tak, że ktoś ewidentnie nie trafiał w struny), tylko może... spodziewałem się po nich więcej albo czegoś innego. Co do rzeczy złych, to najwyraźniej nie trafia do mnie postironiczny-otwarty-na-paździerz styl Polonii Disco, bo pamiętajmy, że ironiczne robienie złej muzy to nadal robienie złej muzy. A, no i mam serdecznie dość obecności Kacperczyków dosłownie wszędzie.

Koniec narzekania, teraz dobre rzeczy, a te przeważają. 


Festiwal otworzyło Chair. Czy muszę jeszcze raz mówić, dlaczego ich lubię? Nie wydaje mi się, odsyłam do archiwum postów, więc w skrócie: masa energii, coraz lepszy performance oraz żywa perka Kuby, która dodaje im głębi. Ćpaj Stajl, którzy w trakcie wydawania dwóch płyt zdążyli zrozumieć, że ludzie na nich czekają, dowalili świetne show z przekrojową setlistą, którą rozbujali publikę. Na takie rapowe koncerty mogę chodzić. Oysterboy, którego dopiero co widziałem w Chmurach, niezmiennie pięknie gra i śpiewa, jak cherubinek, co robi wrażenie. Altın Gün dające transową potańcówę to coś, czego było trzeba o tej godzinie, nóżka dalej chodzi na samą myśl. Na koniec dla mnie: Makaya McCraven, który mógłby dać sobie trochę siana z powtarzaniem tematu przez sto lat, ale poza tym bez zarzutu.


Dzień drugi: po wspomnianej Polonii Disco wybrałem się na również wymienione wyżej DuchyDalej: Gruzja, na której byłem może z dwa kawałki, bo to nie moja bajka, a w dodatku chodzą słuchy, że wokalista naruszał przestrzeń osobistą osób na publiczności. Okej, rzekomo miałaby to być jego znajoma/partnerka, lecz według relacji – nie wyglądało to dobrze. W związku z tym wybrałem się na Kwiaty, które niedługo nareszcie wydadzą wyczekiwaną drugą płytę, ale pewnie niewiele później zrobią sobie przerwę od grania, więc tym bardziej warto było znowu ich zobaczyć – bo że będzie dobrze, to wiedziałem po SEA YOU. Pakistańskie JAUBI zapowiadało się doskonale, tym razem ze wsparciem Latarnika i Tenderloniousa, ale niestety poczułem zew wybrania się na baunsy podczas występu Mdou Moctara i wiem, że niezależnie od pozostania lub wyjścia z Jaubi, w tym przypadku żałowałbym każdej decyzji, więc chyba muszę przeżyć, ale za to jak się wybawiłem! Udało się wpaść też na Blokowisko, które fartownie zyskało okienko przed Iggym Popem. Bardzo mnie to cieszy, bo inaczej pewnie bym ich ominął – zresztą, w ogóle nie byłoby ich słychać, bo mała scena znajdowała się blisko głównej – a trio opracowało swój materiał w nowej, bardziej darkfolkowej odsłonie. Nie obraziłbym się, gdyby częściej grali w ten sposób! Na koniec zajrzałem na PC Music Showcase, ale nie umiem powiedzieć, czy nadal była to Hannah Diamond, czy kto, bo ani się nie znam, ani długo nie zostałem.


Niedziela, czyli ostatni dzień, była stosunkowo spokojna. Z niewielkim etnuzjazmem Franka Warzywa & Młodego Buddę, którzy okazali się potężnymi performerami, których songwritersko-rapowo-rejwowe tracki porwały widzów. Oczywiście były osoby, które wychodziły w trakcie koncertu, ale za to robiły naprawdę zabawne miny, na granicy "what the fuck" z "ale szajs", niemniej ja wtedy byłem już nawrócony. Dziarma ma tak naprawdę dwa dobre tracki, a reszta, hm, lekko mówiąc – nie urywa. Widziałem natomiast kilkoro oddanych fanów i fanek, więc ktoś z pewnością się cieszył, tym bardziej z rozdanych podczas koncertu płyt, a i sama artystka sprawiała wrażenie raczej zadowolonej. Pamiętajmy jednak, że w trakcie queen grał Bedoes... na którego zajrzałem na trzy minuty i już miałem dosyć, więc nie ustosunkuję się do kwestii jego dyskusyjnego podejścia do występowania na OFFie. Z WaluśKraksaKryzys mam pewien problem: widać i słychać, że w obecnym, stałym od dłuższego czasu składzie zespół zrobił ogromne postępy pod kątem instrumentalnym. Tyle, że MiłegoMłodegoCzłowieka pokochałem właśnie za prostotę i szczerość gościa, który nagrał płytę sam u siebie w piwnicy, a nie za pełen profesjonalizmu band. Tak że nie jest to do końca zarzut, bo występ był świetny, ale wiecie, o co mi chodzi. 


Jak możecie się domyślić, pominąłem parę składów w powyższej liście. To teraz może trochę o koncertach, o których jest szczególnie głośno, a także o tych, które najbardziej mi podeszły.


Bikini Kill. Zespół-legenda, czyli sytuacja niewiele różniąca się od wyskoczenia na Ride, Iggyego czy czy Papa Dance. Przed koncertem naczytałem się, jak bardzo średnie są te występy, że wieje nudą. Tymczasem dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem, w dodatku wykonane tak, że gdyby dziewczyny miały te trzydzieści lat mniej, to publika by szalała. Mam wrażenie, że spora część krytyki wynika z tego, że muzyczki są już w babcinym wieku, a grają jakby wciąż trwały lata 90., nie próbując nic zmienić ani dojrzeć. Tu skok na nóżce, tam jakieś wygięcie się, sporo okrzyków, mało śpiewania. C'mon, jesteśmy na koncercie riot grrrlowym, to właśnie tak brzmi! Grupa w formie.

Dalej: chciałbym podkreślić jeszcze raz Franka Warzywa i Młodego Buddę. To, ile pomyj wylało się na nich przed festiwalem w komentarzach i na jakichś grupkach, było bardzo smutne, mimo że nie byłem dotychczas specjalnym fanem chłopaków. A co dzieje się już po występach? Mówi się, jakie to było show, jak świetnie zagrali, ile się działo. Potwierdzają to też filmiki, czy to na FB, czy na IG. W dodatku wystąpili dwa razy jednego dnia, a o fuszerce ze strony muzyków ani znudzeniu ze strony publiki nie było mowy. Większość niezalowców może tylko marzyć o takiej widowni.

The Armed, czyli zespół skrzywdzony przez realizację dźwięku, ale wjeżdżający walcem, spychaczem, wszelkim możliwym sprzętem budowlanym i zaczynający kręcić nim piruety. Feeria świateł, milion dźwięków na raz, ale spośród nich przebijało się to, co moim zdaniem zdecydowanie słabiej wybrzmiewa na płycie, czyli melodie. Tu jest trochę jak ze słuchaniem Nac/Hut Report – dużo hałasu, ale jeśli się przez niego przedrzemy, to docieramy do piosenek. Tak było i na scenie leśnej, więc stałem z na wpół przymkniętymi od nadmiaru bodźców oczami, a na pół ze szczęką w okolicach kostek. Ze sceny wydzielały się tony testosteronu, ale za to podane w takiej formie, że nie zalatywało maczyzmem, mimo że cały skład mógłby dostać główną rolę w Masters of the Universe.

Dry Cleaning, które przenosi swoją płytową energię na koncert. Jest coś w tych melodiach, zagraniach, w tej melorecytacji co sprawia, że człowiek niemal wpada w trans. Jednocześnie, w przeciwieństwie do poprzedników, tutaj nie mamy do czynienia z buldożerami, więc dodatkowy efekt zrobił mi ten kontrast. Stałem zwyczajnie zasłuchany. Koniecznie muszę iść na ich koncert, gdy wpadną do Polski, i wam też to polecam. Możecie też włączyć sobie New Long Leg, tak tylko lekko tykam kijem. To znaczy, skromnie zachęcam.

Pewną drzazgą pod paznokciem jest dla mnie koncert Iggyego Popa, o którym wspomniałem na początku. Byłem niesamowicie podekscytowany myślą, że go zobaczę, czekałem na to te trzy lata, a wcześniej nawet nie marzyłem o tym, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Wyszedłem... nastawiony bardzo neutralnie. Czuję się dziwnie, czytając peany na temat tego występu, który mi wydał się dość festyniarski, jakby przyjechało jakieś Lady Pank grające klasyczny, znany materiał, albo jakby zbliżał się sylwester i odmrożono Marylę Rodowicz. Pokolenie moich rodziców płacze ze szczęścia. Mam tu wrażenie, jakby coś mnie ominęło. Może to zbytnia trzeźwość, może dystans do pojęcia "legenda", a może jeszcze coś innego. Tak, uśmiechnąłem się pod wąsem, słysząc Sister Midnight, ale w żadnym stopniu nie sprawiło to, że chciałem przepchnąć się bliżej sceny. Nie wiem, to dziwne uczucie, jakby było się jedyną osobą w towarzystwie, która nie załapała żartu albo, w tym wypadku, wspólnej zajawki. Może z czasem zmienię zdanie.


Ostatni dzień otworzył Midsommar, który zagrał o wiele lepiej niż w tym samym tygodniu w Warszawie. Nie jestem pewien, czy to kwestia różnicy między nagłośnieniem w Chmurach a tym na scenie BUH (...nadal nie mogę...), czy kwestia wzięcia sobie do serca komentarzy po poprzednim występie, ale tym razem grupa brzmiała mocno, gęsto, solidnie. Mam co prawda wrażenie, że wokal Valentiny Maslovskiej nie do końca radzi sobie z dolnymi rejestrami, ale to też może być kwestia realizacji mikrofonu; ostatecznie nie jestem pewien, czy były to drobne fałsze, czy przesadnie podbite doły, które sprawiały takie wrażenie, ale coś było nie tak. Niemniej: górne wokalizy były piękne, a sam koncert – jednym z najlepszych na tegorocznym OFFie. Cieszę się, że mogę być tego świadkiem. Podobnie z Chair, ale o tym już wiecie.

Nie byłem przekonany, czy chcę wbijać na Yard Act, zastanawiałem się nad Charlotte Adigéry, ale ostatecznie zajrzałem i już zostałem, bo zostałem absolutnie kupiony performance'em. Okazuje się, że na żywo The Overload zyskuje na dynamice, mimo że mamy do czynienia z gargantuiczną wręcz ilością gadania. W tym wypadku wykonywany tekst zyskuje pełną legitymację, jest wręcz idealnym przeciwieństwem beznamiętnego klepania z pamięci. Podobnie jak przy Dry Cleaning, widzimy się następnym razem!

Pora na gwiazdę niezalu (lol), czyli na Papa Dance aka "żart, który poszedł za daleko". Jestem zbyt młody, żeby pamiętać, o co dokładnie chodziło w dyskusji rozpętanej przez Porcys, ale czytałem recenzje autorstwa Borysa Dejnarowicza (winszuję obecności na scenie podczas Bez dopingu, z pewnością była to dla niego wielka chwila) i... ech, czy to jest ta słynna ludomania? Niestety, nie jestem w stanie spojrzeć na PD inaczej niż na kiczowaty zespół, a zabieg infantylizacji podmiotu lirycznego rzadko mnie kupuje (dla odmiany patrz: Róża). W związku z tym zacząłem krążyć, po czym trafiłem na keiyaA, która była za to przegięta w drugą stronę – trzeba mieć bardzo wysokie IQ, żeby móc słuchać tak kakofonicznej awangardy. Mamy tu dwie strony tego samego snobizmu: jedna ukazuje się poprzez postmodernizm, a druga przez uwielbienie dla "trudnej" i "ambitnej" twórczości.

Na sam koniec pobyłem trochę na Metronomy, podczas którego doszedłem do wniosku, że jeśli mam być indieheadem, to wolę szemrzące, szurające i piszczące Sonic Youth od melodyjek do picia piwka i tańczenia na plaży z wiankiem na głowie, więc skończyłem na Amenra. Był to dla mnie ostatni koncert tegorocznego OFF Festivalu, ale przyznam, że ten łomot na koniec był pięknym pożegnaniem. Opuściłem daszek czapki, założyłem kaptur, odciąłem się od świata i tych znawców, zamknąłem oczy i przez cały czas bujałem się gdzieś na granicy piekła, ciemnego wilgotnego lasu i własnego cienia. Piękna sprawa. 


Ufff, to by było na tyle. Wiem, dużo słów i jeszcze więcej odczuć, a raczej mało konkretów, ale nie jestem jednym z dziennikarzy, którzy stoją bez ruchu i analizują każdy element show, zastanawiając się nad światłem, equalizerami, różnicami w setlistach na trasie i każdym pojedynczym riffem. Staram się raczej chodzić na koncerty i świetnie się bawić, bo traktuje tego rodzaju wydarzenia jak najbardziej społecznie, będąc z ludźmi. Więc w tym miejscu chciałbym podziękować przede wszystkim wspaniałej ekipie, z którą rozbiłem obóz na polu namiotowym, a także każdej muzycznej mordeczce, którą spotkałem. Niektórych nareszcie, pierwszy raz. Dobrze widzieć posiadające głos osoby z krwi i kości, a nie tylko awatary i wiadomości.

A czy czegoś żałuję? Oczywiście tego, że nie da się rozdwoić czy roztroić i być na kilku scenach na raz, przy okazji coś przegryzając i popijając. Tym samym straciłem występ Bałtyka, Charlotte Adigéry z Bolisem Pupulem, Ride, zdążyłem na ostatnią piosenkę Róży, musiałem w połowie przenieść się z Jaubi na Mdou Moctara oraz ominęli mnie Crows i Bogdan Sękalski. Części z nich słuchałem w drodze powrotnej i ajjj, poczułem ukłucie żalu. Jak pisałem wyżej, trochę też żal mi tego, jaki mam stosunek do koncertu Iggyego Popa. Ale co zrobić! 

Widzimy się za rok, już czatuję na karnety. Wydarzenie na FB już ruszyło (OFF Festival Katowice | 2023), więc wiemy, że impreza odbędzie się między 4 a 6 sierpnia 2023, czyli ponownie od piątku do niedzieli. Nie mogę się doczekać.


Smoq

PS. Tytuł stąd.

PS2. Powrzucałem trochę nagrań z live'ów, więc jeśli niektóre filmiki przestaną działać, to sorry.

Komentarze

Najczęściej czytane

Jakieś sto tysięcy słow na tym betonie zapisałem

W ostatni czwartek ukazał się pierwszy nowy singiel zapowiadający nadchodzący album duetu SARAPATA . Radical Kindness to więcej niż jeden numer - w tym przypadku jest to koncepcja idąca za całym krążkiem. Jeszcze w środę spotkaliśmy się w Czwórce, by o tym pomyśle porozmawiać. Efekty poniżej. Moim gościem w Muzycznym Lunchu był Mateusz Sarapata, rozmawialiśmy jeszcze przed oficjalną premierą Radical Kindness , ba, nawet przed prapremierowym pokazem w Kinie Kultura. Robi się z tego piramida, więc może zostańmy przy tym, że oto klip w reżyserii Sylwii Rosak: I jeśli pamiętacie prześwietną EP1  z 2021 roku, to po pierwsze: powraca chłód, który mi kojarzył się zawsze z górskim strumieniem, ale tym razem jest to dużo łagodniejszy nurt. Po drugie: gościnnie ponownie słyszymy tu Marcelę Rybską, a i wspomnianą reżyserkę możecie kojarzyć dzięki klipowi do Rework . Całą rozmowę możecie znaleźć tu:  SARAPATA: "Radical Kindness" to manifest bycia dobrym dla siebie i dla świata . Niedługo

Miękkie piersi, twarde narkotyki

Nagle znikąd pojawia się nowa płyta  Taco Hemingwaya , czyli Café Belga . Tym razem nasze zdania były podzielone, więc tekst będzie w formie dialogu, rozmowy, a nie zwykłej recenzji. I to tak samo niespodziewane, jak i samo wydawnictwo. Dwaj piękni i młodzi mężczyźni z Warszawy postanowili odsłuchać nowego Filipa Szcześniaka, znanego raczej jako  Taco Hemingway . Jednemu siadło, drugiemu niezbyt. I teraz rodzi się pytanie - jak o tym napisać, gdy obaj mają swój udział na Odbiorze? Odpowiedź jest dość prosta. Można wejść w polemikę. Można było też upublicznić dwa niezależne od siebie teksty, lecz po bardzo długiej (jakaś minuta) naradzie postanowiliśmy pójść raczej w tę stronę. SMOQ Zacznijmy od tego, że obaj sądzimy, że TACONAFIDE to szajs. Po prostu nijak nie wchodzi, no i na to nie ma rady. Jakkolwiek mi Szprycer czy Wosk  weszły, za to Marmur czy wychwalana Umowa o dzieło już niezbyt. Co do Trójkąta warszawskiego raczej się zgadzamy, że był sztosem lirycznym i prod

Słyszałem, że coś mruczysz, więc powiedz to reszcie sali

To już czwarta edycja, w dodatku całkiem blisko, a ja tu dopiero pierwszy raz. No nic, kiedyś trzeba zacząć. Grodzisk Mazowiecki – jak zwykle – Park Skarbków – tym razem – i muzyka na żywo – o to chodzi: Bajzel , Nagrobki , Mikołaj Trzaska oraz Lech Janerka . Przed wami krótka relacja z Festiwalu Mięty Pole .  Na początek przyznam, że wczorajsza wizyta w Grodzisku była trochę walką na zasadzie: malutka scena vs ja, niewyspany i skacowany. Ale nawet to niczego mi nie popsuło, bo przynajmniej była ładna pogoda – jeszcze nie taki upał, jak znowu dziś, ale bardzo ciepło i słonecznie. Grodzisk Mazowiecki sam w sobie trochę mnie zaskoczył, bo obok wymarłego deptaka rodem z miejscowości ożywających tylko w czasie danego sezonu znajduje się w nim sporo fajnie ogarniętych zielonych miejsc, tj. skwerów czy parków, w tym, oczywiście, Park Skarbków, w którym trochę posiedzimy. Czym jest Mięty Pole? Wyciągając fragment wywiadu FYH z Krzysztofem Rogalskim, organizatorem: Zadaniem festi