Bardzo dumnie brzmi podtytuł wydarzenia Warble Daze, czyli A Chicago Rock Showcase. W ciągu dwóch dni (13-14 października) zagra tam dwanaście zespołów. Od razu zastrzygłem uszami z ciekawością, teraz pora sprawdzić, czy było po co.
To pierwsza edycja tego eventu, ich strona na Facebooku ma - na dzień dzisiejszy - mniej niż siedemset lajków. Świetną rzeczą jest jednak to, że komuś się chce organizować wydarzenie tak nieduże. A jednak - dla niektórych występujących może okazać się dość znaczące. W końcu kto wie, może zostaną zauważeni i pójdą dalej. Chciałbym jednak spojrzeć tutaj na to, czy mamy w ogóle do czynienia z czymś oryginalnym, a nie kopią kopii Black Keys czy Arctic Monkeys. Pisałem w którymś wcześniejszym tekście, że istnieje w cholerę i jeszcze trochę indie rocka i uważam, że niemal wszystkie te zespoły brzmią tak samo. Od jakiegoś czasu jednak widzę też powrót do łask czegoś, co sam nazywam w myślach "uczciwym rockiem". Mam na myśli gitary, które brzmią soczyście, wokal, który nie zawsze jest cukierkowo melodyjny. Można powiedzieć, że to staroświeckie podejście, że trzeba iść dalej, że w każdej muzycznej epoce znajdzie się ktoś, kto powie "teraz to już się nie gra, kiedyś to było, kur'a, kiedyś to było" - tak, jestem trochę takim dziadem. Ale tacy chyba też są czasem potrzebni.
Zacznijmy od harmonogramu dnia pierwszego. Yoko and the Oh No's. Ładna nazwa. Słucham, brzmi sympatycznie, owszem. Mam tę swoją gitarę, mam ten swój wokal. Brzmi super, jak na nieco gorzej wymasterowane Arctic Monk- a nie, zaraz, to nie oni. A jednak momentami brzmią bardzo podobnie, choćby w Nobody Wants To Know. Chciałem powiedzieć, że przynajmniej subtelnie użyte klawisze robią różnice, ale przypomniało mi się Snap Out Of It. Cóż... zawsze jakiś kierunek, ale to nie zmienia faktu, że już zaliczony.
Teraz można się trochę uspokoić, bo Steelism na pewno nas nie obudzi. Tracki na dostępnych albumach są w pełni instrumentalne (nie licząc featuringu Ruby Amanfu w Roulette). Z przyjemnością uścisnąłbym natomiast rękę za pomysłowość, bo - mimo, że w swoim wyrazistym stylu - numery różnią się między sobą. Podstawowe instrumentarium to gitary i perkusja, ale wchodzą też klawisze, choć raczej nie na pierwszym planie. Fajne, takie soundtrackowe.
Czy to King Tuff? Czy to Love? Czy to The Wipers? Nie, to Levitation Room, choć gra w tych klimatach. Porównać mogę też z Yuppies Indeed znalezionymi przez Wojciecha na Moscow Music Weeku. Vintage czuć już z okładek, a po odpaleniu muzyki przenosimy się do słonecznej Kalifornii, miejsca pochodzenia zespołu. Radosne, pozytywne i ciepłe dźwięki miło głaszczą po główce, chwytają za rękę oraz ciągną na łąki lub plaże. Bardzo to dobre.
Tym razem wchodzimy w klimaty amerykańskiego punka lat '60-'80. No Men ewidentnie kojarzą mi się z klasykami jak choćby Lust For Life Iggy'ego Popa czy ogólnie Dead Boys. Z tą różnicą, że tu jest wokalistka. I bardzo dobrze, bo wreszcie trafiłem coś punkowego z kobiecym głosem, a jednocześnie niebędące typowym riot grrrl. Zdecydowanie zapisuję sobie w bibliotece i kiedyś jeszcze do nich wrócę.
I znowu idziemy w vintage. O Lucille Furs nie powiem dużo więcej niż o Levitation Room, bo i materiału mało. Tutaj psychodela leci jednak jak od Beatlesów - a więc tym lepiej. I ponownie wkrada się mój sentyment do klasyków, gdy najlepiej słucha mi się kolejnego wręcz archaicznego grania. Ale oto Sunset Moon, więc przekonajcie się sami.
Ostatni na dziś The Voluptuals dają się posłuchać tylko na ich fanpage'u i na stronie ReverbNation, a przynajmniej ja ich nigdzie poza nimi nie znalazłem. Go, go, go, Johnny, go, go, Johnny B. Goode - to takie luźne skojarzenie z Kurt's Beach Blues. I muszę przyznać, że co następny utwór, to lepiej. Są co prawda aż trzy, ale jednak - takie rockandrollowe granie to ja rozumiem. Bardzo konkretna rzecz.
W zasadzie to tyle na dziś, bo wyjdzie nam tasiemiec. Jak mogę podsumować to, co do tej pory poznałem? Krótko: jest dobrze. W zasadzie każdy zespół poza Yoko coś mi pokazał, jakoś zainteresował. A i oni nie są źli, zawodzi po prostu strasznie odczuwalny brak oryginalności. To już coś ponad inspirowanie się, niestety. Niemniej - pozostałe pięć składów jak najbardziej siada, mam nadzieję, że jeśli nie ten konkretny event, to może jakiś następny pomoże im przebić się dalej. Takim się należy, żeby na dużych scenach była jakaś różnorodność bez straty na jakości.
Widzimy się ponownie już niedługo, salut.
Smoq
Komentarze
Prześlij komentarz