Trwa spooky season, więc nawet na niemal martwym blogu może pojawić się post.
Od jakiegoś czasu dość często zastanawiam się, jak czerpać radość ze słuchania muzyki, zamiast tylko w kółko dodawać kolejne albumy do listy do nadrobienia. Bo wychodzi na to, że nawet jeśli coś mi się podoba, jeśli na coś czekam, to w ostatecznym rozrachunku najczęściej zostaje przemielone i znika z radaru. Dlatego za pamięci – podrzucam kilka świetnych pozycji, które trochę się we mnie poobijały: Patterns in Repeat od Laury Marling, Muuntautuja Oranssi Pazuzu, Romance Fontaines D.C., Melodie 2 Seweryna... Szczególnie rozrywkowych płyt brak, więc może i teraz, za sprawą bohaterów dzisiejszego tekstu, uda się zostać z czymś na dłużej.
Byłem ciekaw, jak to będzie z tym nowym The Cure. Na ten album zapowiadało się od lat - do fanów dochodziły wieści o ostatnich szlifach, pojedyncze numery pojawiały się na koncertach. Ale końca nie było widać. Wystarczy napisać, że pierwsze szkice utworów powstały jeszcze w pierwszej połowie poprzedniej dekady. Zresztą – nie byłby to pierwszy powrót po latach, bo w ubiegłym roku ukazało się Hackney Diamonds od The Rolling Stones. Chociaż czy o tej płycie wciąż się rozmawia?
To mogło skończyć się albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. A zaczęło się od wrześniowej premiery piosenki Alone:
Dlaczego? Otóż dlatego, że od razu mamy jasno postawioną sprawę: na tej płycie nie ma przebojów. Ani jednej piosenki do tańczenia i tupania nóżką, żadnego Lovecats czy innego The Walk. W Alone mamy też nawiązanie do utworu z albumu Bloodflowers w postaci wersów "To dream a boy and girl / Who dream the world is nothing but a dream". Idąc za tym cytatem można już szukać skojarzeń i z tamtym krążkiem, i z Disintegration, ponieważ na obu jest chyba najwięcej pierwiastka smutku i melancholii z całej ich dyskografii. No, i na Pornography, ale w moim serduszku ono pozostaje poza konkursem.
Jeśli coś miałoby być bezpośrednim odniesieniem dla tegorocznej płyty, byłyby to utwory Plainsong, The Same Deep Water As You, Watching Me Fall czy Where The Birds Always Sing. Te bardziej "klimatyczne", gęstsze aranżacyjnie, nieraz z udziałem klawiszy (i to raczej w stylu brzmienia VST NeoPiano na ustawieniu PianoOne), miejscami nawet zahaczające o shoegaze'ową ścianę dźwięku. Bez dominacji stricte akustycznego brzmienia, to nie New Model Army, nawet w co łagodniejszych partiach w rodzaju I Can Never Say Goodbye.
Jest coś otulającego w tym, jak bezmiernie smutne jest Songs of a Lost World. Właśnie dlatego nie przeszkadza mi wspomniane intro w Alone czy ogólna niespieszność tej muzyki. To album, który zmusza do poświęcenia mu uwagi tu i teraz, wieczorem, po ciemku, na spacerze, ale nie w tle. Na całe szczęście nadeszła już pora pluchy i zmierzchów o godzinie piętnastej.
Nawet jeśli nie jestem fanem wspomnianego klasycznego w brzmieniu pianina, to nie za każdym razem uważam je za niepotrzebne. W A Fragile Thing? Jak najbardziej, tam trąci stęchlizną, podobnie jak smyki z palca w Warsong czy końcówce Drone:Nodrone. Wtedy wszystkiego robi się trochę za dużo. Ale w I Can Never Say Goodbye? Tam klawisz współgra z sekcją rytmiczną i wpuszcza powietrze ponad obecnymi tu i ówdzie gongami.
A przy okazji – zobaczcie też trzygodzinny live z premiery albumu w londyńskim Troxy. Bez specjalnych potknięć, z przekrojową setlistą, w bardzo dobrej formie:
Zazdroszczę każdemu, kto tam był. Do tej pory widziałem The Cure dwukrotnie na Atlas Arenie i oba występy były świetne, ale te okoliczności są nie do powtórzenia. Pozostaje czekać na ogłoszenie trasy klubowej - bo już wiemy, że o festiwalach możemy wyłącznie pomarzyć. Wielkimi krokami zbliża się też pięćdziesięciolecie istnienia grupy, a po nim zespół ma zakończyć działalność. Wiele pięknej muzyki za nimi, więc być może jest to najlepszy moment.
Choć, przyznaję, będę tęsknić – i jestem wdzięczny za to, że zdołałem świadomie załapać się na ich kolejny wyśmienity krążek, zdecydowanie lepszy od 4:13 Dream sprzed szesnastu lat. Wracając do początku posta, coś czuję, że prędko go nie zostawię. Tak to z The Cure jest. W końcu klasyki męczyłem długo i zostały one ze mną do dziś.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz