Druga edycja Peleton Festu odbyła się ledwie kilka dni temu, a ja wciąż przeżywam. Przede wszystkim fizycznie, bo jeszcze nie dotarło do mnie, że niektóre zespoły już nie powrócą. A przeżywać jest co, bo dwa wieczory były szczelnie wypełnione znanymi i świeżo ogłoszonymi reprezentantami tego labelu.
Rok temu spotkaliśmy się w tym samym miejscu, ale we wrześniu. Wtedy napisałem krótką relację, bardziej wartą posta na peju niż na blogu. Dziś powinno wyjść trochę dłużej. Dla kontekstu jednak podrzucam:
W zasadzie wszystkie wymienione składy wystąpiły również tym razem, więc możemy skonfrontować wrażenia. No, to jak było?
Muszę szczerze przyznać, że podobnie jak wtedy, tak i tym razem początki line upu były problematyczne. A to człowiek jeszcze w pracy, a to musi jeszcze zjeść obiad, takie kwestie. Mam jednak nadzieję, że na koncercie Pawlacka nikogo nie brakowało, bo jego świeżutki singiel, Pech, to rzecz miła dla ucha i, prawdopodobnie, fanów Syndromu Paryskiego. Tak, potwierdziła się ta smutna wieść – w sobotę odbył się ostatni koncert tego zespołu, więcej nie będzie. I może lepiej, ale o tym później, bo teraz wrócimy do porządku chronologicznego. Na starcie powiem jeszcze tylko, że sporą przeszkodą była dla mnie wciąż regenerująca się noga, dlatego w poniższym tekście szereg razy może się pojawić fraza "zajrzałem na moment" – ostatecznie najbardziej zależało mi na tym, żeby nie złamać jej w większym stopniu
Jeśli jest coś, czego szczególnie żałuję w kontekście Peleton Festu, to ominięcie dwóch koncertów, w tym występu Gołębi, bo kto wie, kiedy taka okazja się powtórzy, a płyta Jest mi tak dobrze, że lepiej poczułbym się tylko martwy to świetny, choć nierówny noiserockowo-szugejzowy krążek. Pozostaje liczyć na następne okazje, bo przecież tu też zbliża się nowy materiał.
Powrót grupy Sklepy Cynamonowe to super sprawa, bo dobrze widzieć tak zaangażowaną muzykę na żywo. O emo zresztą będzie jeszcze w dalszej części wpisu. Będzie też o Mateuszu Romanowskim, który zagrał trzy koncerty, z czego dwa były ostatnimi w danych zespołach. Otóż Sklepy Cynamonowe się kończą, więc długo nie podziałały po reaktywacji. Na tym konkretnym występie okazało się, że Mateusz ma problem z gardłem, więc przydało się wsparcie publiki, co prowadzi nas do...
Brooks Was Here, a więc do pierwszej konfrontacji z ubiegłym rokiem. Myślę, że wtedy całkiem spora część publiki - włącznie z niżej podpisanym - mogła mieć pewien problem ze znajomością ich muzyki, ostatecznie zespół powrócił po kilku latach przerwy. Dla porównania: jeśli jest się na takim przykładowym drugim roku studiów, to w czasie działalności Brooksa było się w gimbie. Wtedy raczej niewielu fanów /mu/zyczki słuchało tego rodzaju brzmień, choć z pewnością takowi się znaleźli. Co zmienił ten rok? Przede wszystkim to, że zwiększyła się rozpoznawalność BWH wśród młodszej części publiczności, a to zaowocowało wspólnym darciem ryja do mikrofonu. Cieszę się, że ponownie miałem okazję zobaczyć chłopaków na żywo i myślę, że jeszcze do tego dojdzie – tyle że za mikrofonem stanie teraz Yogi z Pavement Pizzy.
Piątek zamknęły Zwidy. Jak myślicie, co naczelny zwidziarz polskiej blogosfery myśli o tym koncercie? W sumie głównie to, że żałuję, że nie mogłem skakać na środku publiczności i pokrzyczeć razem z nią; nie zabrakło szlagierów – już wy wiecie, których – jak i nowych numerów, z czego jeden będzie singlem. Powtórzę to, co mówię od roku: dobrze, że dali Kubie, perkusiście, wokal, bo jest to, zdaje się, najlepszy głos w zespole. Ale żeby nie było: Krzysiek i Artur też dają radę, choć lepiej patrzy się na ruchy ich rąk – co prawda mój ulubiony riff na basie jest prosty jak konstrukcja cepa, ale to, co dzieje się na gicie, momentami przechodzi moje pojęcie. Teraz czekam na ten zapowiadany nowy kawałek. Jaranko max.
Już przyznałem się do nieobecności na koncercie Pawlacka, więc pozwólcie posypać głowę popiołem raz jeszcze, bo faktycznie wstyd, ale to była kwestia tzw. dorosłego życia. W zamian można posłuchać zalinkowanej wyżej nutki. Deadly Firend i goddiego ominęliśmy w podobny sposób. Na Węże mieliśmy zdążyć, ale półgodzinny slot okazał się wierutnym kłamstwem, bo gig skończył się po 14 minutach. Szkoda, ale może to i bezpieczniej.
Odkryciem były za to Trujące kwiaty, które są – wiem, płytka obserwacja – duetem zdecydowanie koncertowym. Gdy słuchałem ich nagrań, myślałem: okej, czaję, ale trochę za bardzo lo-fi. Na żywo ten problem odpada, a dochodzi tak ważna w przypadku emo bezpośredniość wynikająca ze skrócenia dystansu, a przez to odczuwalna szczerość. Przynajmniej takie są moje odczucia, bo wreszcie mogłem poczuć te teksty i wszystko, co za nimi stoi. Piękna sprawa, cieszę się, że mamy taki zespół.
Komentarze
Prześlij komentarz