Wracając: w Opusie dobrze się wydawniczo dzieje w tym roku. Zaczęło się epką OCCULTT Janusza Jurgi, po drodze przydarzyło się kilka świetnych debiutów – m.in. Ljos, Haptar, Astrokot – oraz powrotów – m.in. Królówczana Smuga, Bałtyk, Zguba, Vysoké Čelo – a ostatnią dotychczasową premierą był Spopielony, który... również wypuścił epkę OCCULTT, tyle że kontynuowaną po swojemu, dzięki czemu okazało się, że OCCULTT to seria. Od stycznia do teraz wychodzi zatem całkiem ładna niezobowiązująca klamra, po której możemy już przejść do Buildings Like Radiators i albumu Desolation Saga.
O autorze wiemy tyle, że nazywa się Wiktor Wudarczyk i jest z Wrocławia, więc trudno się w tej kwestii rozpisać. Jeśli chodzi o płytę, to najpierw podstawy: jedenaście tracków (sześć pełnowymiarowych i pięć krótszych przerywników), łącznie prawie czterdzieści dziewięć minut. Cena za digital: 10 PLN; cena za CD: 28 PLN. Data premiery: 9 października 2020 roku.
Jeśli natomiast chodzi o vibe, jak bije z Desolation Saga, to jest to jeden wielki smutek w rodzaju tego, który serwuje nam The Mircophones: indierockowy, indiefolkowy, lo-fi. Tylko dodajcie do tego jeszcze nieco ambientu i dronów – nie jest ich przesadnie dużo, ale na pewno są momenty, w których wyraźnie zaznaczają swoją obecność, na przykład niespełna dwuminutowy przerywnik (bus ride), ale też zalinkowany wyżej długaśny drugi singiel, Twin Beds.
Powiem tak: jest tu trochę brzęczących lo-fi gitar (otwierające Desolation), jest nie tak mało gitar brzmiących pełnie, nisko i głęboko (Shower Thoughts), nieraz też zdarza się, by ten instrument zabrzmiał delikatnie, klasycznie (When You Return We Won't Be Here Anymore), a momentami nawet akustycznie (pierwszy singiel, Black Scale). Tło wypełniają wspomniane drony oraz bas, a także raczej niezobowiązująca i prosta perkusyjna sekcja rytmiczna (nie licząc otwieracza, gdzie faktycznie dzieje się więcej).
Czymś, co wywołuje pożądany efekt, jest przede wszystkim połączenie nakładających się wymienionych różnorodnych gitarowych warstw, z przejściami utrzymującymi napięcie niemal za każdym razem, a to istotny element narracyjny. Do nich dochodzi delikatny wokal, w dużej mierze oparty co najwyżej na melorecytacji, bo śpiewu naprawdę nie ma tu za wiele. Opowieści o – a jakże – samotności opowiedziane są stałym, oszczędnym głosem, momentami niemal szeptanym, zazwyczaj opartym na jednej ścieżce z nałożonym pogłosem, ale zdarzają się też wielogłosy.
Na dodatkową uwagę zasługują wspomniane przerywniki, które składają się przede wszystkim z dronów, ewentualnie uzupełnionych zamglonymi partiami na gitarze. Wyjątkiem jest zamykający płytę (stars), gdzie te proporcje są odwrotne i gdzie usłyszymy jeszcze trochę wokalu.
Niemal od początku po głowie chodzi mi myśl, że „gdyby ten album wyszedł 20 lat temu, dziś byłby klasykiem". No i właśnie, z jednej strony faktycznie – trudno wskazać konkretne wady Desolation Saga, bo wszystko się ze sobą spina i całość w istocie oferuje nam to, co zapowiadały single. Z drugiej strony – nie da się ukryć, że podobne smutne indie słyszeliśmy już tysiąckrotnie.
Na sam koniec przyznam: owszem, polecam debiut Buildings Like Radiators, jeśli opisany powyżej klimat brzmi jak coś, co potencjalny słuchacz lubi. Nie ma jednak co spodziewać się żadnych innowacji, bo zwyczajnie ich tu nie ma. Uważam, że w kwestii bedroompopowego slowcore'u wiele zostało już powiedziane, może nawet trochę za wiele, i dlatego dopóki ktoś nie oferuje czegoś naprawdę charakterystycznego i autorskiego – a trudno pominąć ten gatunkowy kontekst – to jego płyta, nawet bardzo dobra i osobista (jak w tym przypadku) po jakimś czasie może niestety odejść w niepamięć.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz