Przejdź do głównej zawartości

Szczęśliwe rodziny ryją mi łeb


Moja znajomość z nowym albumem Bałtyka zaczęła się na koncercie w ostatnią środę, ale od tamtej pory zdążyłem go przesłuchać już parokrotnie. Najnowsze wydawnictwo z katalogu Opus Elefantum, czyli I'll Try Not to Wake You, rozwija styl Michała w bardzo dobrą, najdojrzalszą to tej pory stronę.

No, dobra, może trochę przekłamałem, że ta znajomość zaczęła się mniej niż tydzień temu. Mieliśmy przecież świetny singiel Don't Talk to Me; It's OK, wypuszczony dwa tygodnie temu, a w dodatku podczas koncertu Ljos + Blush Cannon na Chłodnej rozmawiałem z autorem we własnej osobie. Mówił wtedy, że nowa płyta będzie inspirowana między innymi solowym Thomem Yorkiem, na co zareagowałem z umiarkowanym entuzjazmem. Sorry, średnio mi wchodzi(ł?). 


Co do ubiegłotygodniowego długiego występu w Chmurach, to najpierw: dzięki Unicorn Booking za zorganizowanie, był to już dzień pierwszy zamknięcia uniwerku, ale moment przed wejściem w życie ogólnokrajowego zamknięcia jakichkolwiek aktywności. Więc, przepraszam jeśli to zabrzmi dość cynicznie, ale jest to ostatni event, na jakim póki co byłem i będę, więc wspomnienie o nim będzie się starzało jak wino. Zrobiliśmy krótki wywiad (dostępny tutaj od około piętnastej minuty), po czym z płytą w torbie wysłuchałem nieco ponad godziny mieszanki rzeczy już znanych oraz, przede wszystkim, nowości. Oprócz tego, że – zgodnie z oczekiwaniami i okolicznościami – ludzi było niewielu, a jakość występu świetna, to dobrze się patrzyło na maksymalnie wczutego Bałtyka, bardzo ruchliwego i kontaktowego. Kompozycje mogły też wybrzmieć lepiej dzięki pomocy Krzynia, zajmującego się gitarą i chórkami. Niektóre, jak Helsinki, były dość mocno reinterpretowane.

A teraz co do samej płytki.

I'll Try Not to Wake You trwa 51 minut, mieszcząc się w jedenastu utworach. Niektóre z nich, jak linkowany powyżej singiel, mają oszczędny elektroniczny podkład, tworzący bardzo intymny klimat, charakterystyczny dla Bałtyka. Inne, jak singiel-nie-singiel-a-miał-być-teledysk Lain są dużo bardziej odpicowane, z nakładającymi się warstwami i glitchami. Znajdą się też takie piosenki jak Clear Acetate (Cherries), czyli brzmiące niemal jak akustyczne demo. 

Najwięcej jest jednak kawałków w tej pierwszej kategorii lub jej bliskich – na skromnych, lecz niesamowicie tkających osobistą atmosferę. Główną siłą są hooki czy refreny, a więc przykuwające najwięcej uwagi elementy, wypełnione pięknymi harmoniami i melodiami. Śpiewanymi, melorecytowanymi, nakładającymi różne warstwy wokalne.

Nie sposób pominąć ładunku emocjonalnego. Jeśli znacie poprzednie albumy, to wiecie, że Bałtyk w swojej muzyce nie bywa wesoły. Podobnie jest tym razem, lecz od innej strony – cytując osadzony niżej Bandcamp: "powstaniu [płyty] towarzyszyło uczucie skołowania i dezorientacji odczuwane przez autora po wydaniu uznanej przez krytyków dylogii “Self-help”. To dogłębna analiza uczuć i przemyśleń autora dotyczących idealizmu, miłości, seksu, tożsamości płciowej i wszelkiego spektrum relacji międzyludzkich". I'll Try Not to Wake You można zatem słuchać na różne sposoby: z powodu urokliwych kompozycji, ale też po to, by się zdołować. Wbrew dość sympatycznej okładce czy obrazkom słodkich zwierzątek w teledysku.



Nie będę mówił, że ten album jest równy, bo nie jest. Ma absolutnie wspaniałe momenty utrzymane w tym rozbudowanym stylu, który zrobił na mnie największe wrażenie, jak wspominany Lain czy Wound, ma świetne piosenki jak Liebfraumilch – i jak słuchacz chyba wolałbym, żeby to ta forma panowała na płycie. Nawet w tej nieco mniej przybajerzonej formie, jak spokojne i równe Don't Talk to Me; It's OK, której elementy są poukrywane w różnych numerach, lecz wydaje się, że odrobinę zbyt nieśmiało. Pozostałe kawałki – ale bez jakiejś zerojedynkowości, że te wyżej wymienione to jedno, a reszta to drugie, to tylko umowne rozgraniczenie na wyczucie – są super, ale niezależnie od treści, czyli przecież najważniejszego elementu muzyki Bałtyka, kompozycyjnie nieco odstają.

Niezależnie od tego uważam, że I'll Try Not to Wake You to cudny album, najlepszy z dotychczasowych, mimo pełnej sympatii do Self-Help, Fleeting Light czy Helsinek. I z tego wszystkiego w oczekiwaniu na premierę Bałtyka posłuchałem Animy Thoma Yorka i mi się spodobała. Teraz natomiast idę sobie popłakać przy Bałtyku.

Smoq
PS. Tytuł stąd.

Komentarze

Najczęściej czytane

Kiedyś skinheadzi i punki, teraz futbolowe gangi

No dobra, piątek, pobiegane. To teraz rozejrzyjmy się po rzeczach do przesłuchania. O, no tak, przecież mamy zapowiedzianą epkę Escape Control , wydawnictwo self-titled. Sześć numerów, z których część można było poznać wcześniej na YouTubie. Tych gości z Krakowa poznałem akurat na naszym festiwalu licealnym, ale dobre i to – źródło to źródło. Pamiętam, że ich koncert był całkiem spoko, trochę zdarłem sobie gardło, gdy pełen entuzjazmu brałem udział we wspólnym śpiewaniu z publiką. A, bo ścigaliśmy się z koleżanką, kto głośniej zakrzyknie "Escape Control", to dlatego. Wygrałem. Sprawdziłem ich potem na YouTubie, zapisałem, polubiłem na fb i tak dalej. Wygląda na to, że wzajemnie się zapamiętaliśmy, bo parokrotnie widziałem lajki Jaśka Rachwalskiego na peju. No dobrze, ale ad rem. Jak wspomniałem we wstępie, epka liczy sobie sześć numerów. W tym cztery są po angielsku, dwa po polsku, a jeden z tych to zapis live session. Całość zamyka się w dwudziestu pięciu

Ona znowu chce się powiesić

Reedycja albumu nagranego w szafie. Surowa Kara Za Grzechy - czy na co dzień komuś to coś mówi? Dobra, gdzieś na pewno znajdzie się ileś takich osób. W szerszej pamięci został jednak Afrojax, tutaj obecny jak Jimmy Dean. O co chodziło z tym jednorazowym skokiem? Początek wieku XXI. Według tego, co można wyczytać z Bandcampu , Afrojax (Michał Hoffmann) prawdopodobnie był wkurwiony na to, że debiut Afro Kolektywu miał kiepską promocję. Ewentualnie po prostu chciał spróbować czegoś innego. Wraz ze Skarlett (Ulą Hołub), również związaną z AK, nagrali album mający być powrotem do lat 80., dekady, na której oboje się muzycznie wychowali. Tak powstało 1984 [+24] , czyli nieśmiałe, amatorskie naśladownictwo   dźwięków zapamiętanych z dzieciństwa , cytując Hoffmanna, oraz jedno z fajniejszych doświadczeń w moim życiu - punkowe okrzyki do wnęki w meblościance, gdzie stał mikrofon, jakieś zabytkowe komiksy i stare zdjęcia... no i wyjątkowo cierpliwi rodzice za ścianą , idąc za Hołub.

Miękkie piersi, twarde narkotyki

Nagle znikąd pojawia się nowa płyta  Taco Hemingwaya , czyli Café Belga . Tym razem nasze zdania były podzielone, więc tekst będzie w formie dialogu, rozmowy, a nie zwykłej recenzji. I to tak samo niespodziewane, jak i samo wydawnictwo. Dwaj piękni i młodzi mężczyźni z Warszawy postanowili odsłuchać nowego Filipa Szcześniaka, znanego raczej jako  Taco Hemingway . Jednemu siadło, drugiemu niezbyt. I teraz rodzi się pytanie - jak o tym napisać, gdy obaj mają swój udział na Odbiorze? Odpowiedź jest dość prosta. Można wejść w polemikę. Można było też upublicznić dwa niezależne od siebie teksty, lecz po bardzo długiej (jakaś minuta) naradzie postanowiliśmy pójść raczej w tę stronę. SMOQ Zacznijmy od tego, że obaj sądzimy, że TACONAFIDE to szajs. Po prostu nijak nie wchodzi, no i na to nie ma rady. Jakkolwiek mi Szprycer czy Wosk  weszły, za to Marmur czy wychwalana Umowa o dzieło już niezbyt. Co do Trójkąta warszawskiego raczej się zgadzamy, że był sztosem lirycznym i prod