Miałem napisać o nowej Bibi, przepraszam, o Deadly Firend, gdy tylko wyszedł album. To już dwa tygodnie od premiery, więc miałem czas na posłuchanie Safeword. O czym tym razem posłuchamy? Upraszczając: o trudnych przemianach. I o sobie.
Nie tak dawno pisałem tu o Hanako i albumie powiedz mi, że to przetrwasz. Jeśli ktoś nie wie lub nie pamięta – zdarza się – to Bibi jest tam wokalistką. Jak na hc punk / noise rock / screamo przystało, jej wokal jest ostry, a śpiewane i skandowane teksty dosadne. Najwięcej było o sytuacji społeczno-politycznej, a więc czymś w pewien sposób uniwersalnym dla każdego z nas. Zdania były nieco podzielone, czytałem gdzieś, że brzmi to jak rozwydrzone, roszczeniowe dziecko, ale po zalinkowanej wyżej recenzji łatwo wywnioskować, że uważam to zdanie za totalną bzdurę.
Teraz Bibi powróciła z solową płytą, nagraną jako Deadly Firend.
Po pierwsze: inny klimat. W tagach na Bandcampie znajduje się tylko pojemne określenie "experimental", ale pierwsze skojarzenie, raczej słuszne po posłuchaniu całości, to post-punk, oparty w pewnym stopniu na dark synthie. Przykład: singiel powyżej, super numer, który rozbudził we mnie bardziej konkretny hype na tę inkarnację artystki.
Tak też jest dalej. Automat perkusyjny i darkambientowe synthy współgrają z tekstami, które – jak Deadly Firend napisała na swoim fanpejdżu – traktują o wewnętrznej przemianie, o odnajdywaniu siebie. Sugerując się słowami it’s a story for heartbroken schoolgirls; naïve teenagers and women trying to become adults, while facing their deepest scars and horrors łatwo się domyślić, że album jest skierowany przede wszystkim do kobiet. Przynajmniej ja tak to rozumiem, a zdaje się, że to się klei w całość.
Ładunek emocjonalny każdy jednak może odnieść do siebie. Moim zdaniem brzmi to jak zawód, jak bycie zawiedzionym i zawodzenie innych, którzy przekładają ten ciężar na nas; jak takie dziwne kłucie w żołądku, które towarzyszy nieokreślonej frustracji czy napięciu, przekładającym się na jakość snu i odbieranie codziennych sytuacji. To nastrój, jaki można skojarzyć z Pornography The Cure – okej, dość proste skojarzenie, niewchodzące na głęboki poziom interpretacji, ale trudno. Safeword, podobnie jak (mająca zaledwie tydzień temu, w Międzynarodowym Dniu Solidarności Ludzi Pracy, trzydziestą siódmą rocznicę wydania) płyta Brytyjczyków kontrastuje z wiosną. Wokół rodzi się życie, a o ile oba te albumy są przepracowaniem własnych problemów i taka ogólna idea im przyświecała, to same wewnętrznie są pełne cieni i rozczarowań.
Może w tym, że "najokrutniejszy miesiąc to kwiecień", faktycznie coś jest. Święto Pracy znajduje się w tej fazie przejściowej z kwietnia w maj, można tak to rozszerzyć, jak sądzę, więc The Cure się liczy, ale Bibi bez problemu zdążyła osadzić się jeszcze w tym pierwszym. I dopowiem, tak na wszelki wypadek, gdyby było niejasne: wyszło jej to doskonale.
Ładunek emocjonalny każdy jednak może odnieść do siebie. Moim zdaniem brzmi to jak zawód, jak bycie zawiedzionym i zawodzenie innych, którzy przekładają ten ciężar na nas; jak takie dziwne kłucie w żołądku, które towarzyszy nieokreślonej frustracji czy napięciu, przekładającym się na jakość snu i odbieranie codziennych sytuacji. To nastrój, jaki można skojarzyć z Pornography The Cure – okej, dość proste skojarzenie, niewchodzące na głęboki poziom interpretacji, ale trudno. Safeword, podobnie jak (mająca zaledwie tydzień temu, w Międzynarodowym Dniu Solidarności Ludzi Pracy, trzydziestą siódmą rocznicę wydania) płyta Brytyjczyków kontrastuje z wiosną. Wokół rodzi się życie, a o ile oba te albumy są przepracowaniem własnych problemów i taka ogólna idea im przyświecała, to same wewnętrznie są pełne cieni i rozczarowań.
Może w tym, że "najokrutniejszy miesiąc to kwiecień", faktycznie coś jest. Święto Pracy znajduje się w tej fazie przejściowej z kwietnia w maj, można tak to rozszerzyć, jak sądzę, więc The Cure się liczy, ale Bibi bez problemu zdążyła osadzić się jeszcze w tym pierwszym. I dopowiem, tak na wszelki wypadek, gdyby było niejasne: wyszło jej to doskonale.
Na koniec dodam, że Deadly Firend grała wczoraj w towarzystwie Muchy Ladaco i dj-a nabuchodonozora koncert w Klubojadalni Młodsza Siostra w Warszawie. Miałem być, ale okoliczności zadecydowały inaczej. Cytując fragment posta wrzuconego na wydarzenie: opuszczamy dzisiaj przepiękną Słowację, pełną kochanych ludzi i wspaniałych inicjatyw oddolnych. DIY OR DIE kurwa. Można chyba założyć, że i u nas występ się udał.
I z tym tutaj państwa zostawię, w towarzystwie półgodzinnego Safeword. Za oknem widzę piękne słońce i bezchmurne niebo, ale kto wie, może to najbardziej zdradzieckie okoliczności, w jakich można tego posłuchać. Tematycznie wrzucając ostatni cytat z peja artystki: it is what’s hiding underneath a smile in the Friday night fever.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz