Czy jesteście gotowi na najlepszą relację z najważniejszego wydarzenia muzycznego roku? Z koncertu, który zagrali najlepsi z najlepszych? Tak, byłem na festiwa... na Lato z Radiem Festiwal w Gdyni. Uwaga, będzie edgy.
Darmowe eventy bywają spoko. Akurat ten, czyli Lato z Radiem Festiwal (pozdrawiam panią Katarzynę Kłosińską, która ładnie wyjaśniła tę nazwę na antenie), teoretycznie dotyczy ogólnego Polskiego Radia, a najbardziej Programu Pierwszego. Cóż, w tym roku nastąpiły pewne zmiany, dyrektorem artystycznym został Piotr Metz, powiązany bardziej z Trójką, a do pomocy wybrał sobie: Annę Gacek, Ulę Kaczyńską, Agnieszkę Szydłowską, Piotra Barona, Marcina Kusego, Marka Niedźwieckego, Damiana Sikorskiego, Piotra Stelmacha, Pawła Sztompke, Hirka Wronę i Tomasza Żądę.
Uff, ile nazwisk, ile tuz. Kolejność wymieniania jest spowodowana cytatem z oficjalnego wydarzenia. Jak widać, dość sporo z powyższych jest powiązanych z Programem Trzecim właśnie. I w ten oto sposób od ponad miesiąca w tymże programie trwała kampania reklamowa tegoż – sto razy dziennie Metz zapraszający na najważniejsze wydarzenie muzyczne roku, na którym zagrać mieli najlepsi z najlepszych, a i w co drugim serwisie informacyjnym przypominano o gdyńskich koncertach. Sama nachalność jest dość zrozumiała, spoko.
Natomiast treść reklam to dobry żart. Latem, w trakcie którego mamy duże festiwale, jak Open'er, Off, Jarocin czy nieszczęsna trasa Męskie Granie, wszystkie istniejące od lat, a całym roku niezliczoną liczbę kolejnych w całej Polsce, trzeba mieć niezłe ego, by pojedyncze jedenaście godzin występów nazwać najważniejszym. Ale to przecież Piotr Metz, więc nie ma się co dziwić (poruszałem to już przy okazji płyt Zalewski śpiewa Niemena oraz LP1).
Sam line up to standardowy trójkacore. Wystąpili: Smolik/Kev Fox, Oxford Drama, Król. Brodka, Rebeka, Daria Zawiałow, Kortez, XXANAXX, Coma, Tulia, Fisz Emade Tworzywo, MaJLo, Krzysztof Zalewski, Barbara Wrońska i Organek. Wszystko zwieńczył Wielki Finał. Konkrety poniżej. Z góry jednak uprzedzam, że na pojedyncze koncerty chodziłem wybiórczo, dlatego z pełną świadomością olałem znanego mi już mdłego Smolika, który wraz z Kevem Foksem próbuje tworzyć radiowe hity pod szablon, jak i Oxford Drama, które niczym się specjalnie nie wyróżnia na obecnej polskiej scenie electropopu.
Kajam się za niezdążenie na Króla, niestety, jego mogłem posłuchać wyłącznie przez radio, czego żałuję. Błażej tworzy zdecydowanie jakościową muzykę, ale na żywo żeńska ścieżka wokalu brzmiała zupełnie wyizolowanie, wręcz kiepsko. Ale może to kwestia okropnie kulawej realizacji festiwalu, gdzie dźwięki niejednokrotnie się zlewały, a słów wypowiadanych w stronę publiczności między utworami nie było w ogóle słychać (wystarczy zajrzeć w posty ludzi pod zalinkowanym wyżej wydarzeniem, a znajdzie się potwierdzenie moich słów). Na część Brodki zdążyłem. Może udało by się dotrzeć wcześniej, ale parkowanie w okolicy gdyńskiego skweru Kościuszki przypomina próby znalezienia niepretesjonalnego utworu Comy. No ciężko jest. Ale, ale – wracając. Monice odrosły już nieco włosy, to dobrze, a muzycznie album Clashes, jak i odświeżone aranżacje live jego oraz Grandy, są bez zarzutu. Kiepska jest niestety wystudiowana maniera samej wokalistki, która nadęciem próbuje podskoczyć wyżej dupy. A to, jak wiemy, nie jest zbyt możliwe.
Duet Rebeka muzycznie tym razem mnie nie kupił. Widać, że dobrze się czują na scenie, że bawią się, grając koncerty, a to się ceni. Mają swój image w białych garniturach. Nie zmienia to odczucia, że ich muzyka jest raczej klubowa, ewentualnie do grania koncertów na niedużej przestrzeni, a nie na otwartych hektarach przed Akademią Morską. Po nich nastąpił dziwny szacher-macher, bo organizator nie dał znać o zmianie kolejności w lineupie na samym wydarzeniu, o tej można było się dowiedzieć z peja Korteza oraz samej strony Polskiego Radia. Okazuje się, że – jak wyraził się management z Jazzboya – harmonogram godzinowy uległ małej zmianie przez organizatorów festiwalu. Słowem: nastąpiło przesunięcie i najpierw zagrała Daria Zawiałow. Jej trzeba przyznać, że od kiedy widziałem ją ostatni raz (a był to Open'er 2017), nieco się wyrobiła. Dobrego, silnego głosu nie można jej odmówić, lecz ogólnie całość brzmi strasznie juwenaliowo. Powiedziałbym, że ona jest miksem kilku polskich wokalistek: od Brodki przez Belę Komoszyńską do Meli Koteluk. To dobre wzorce, fakt, ale fajnie by było jednak brzmieć po swojemu. Rzucam jeszcze hasło: EO EO, EO EO, EO EO EO. Daria próbowała zachęcić publiczność do wyśpiewania tych sylab razem z nią, ale zabrzmiało to dość niemrawo.
W międzyczasie, pomiędzy koncertami, można było usłyszeć remix wstawionej nieco wyżej Polki Dziadek. Brzmiący jak najgorszej klasy electro swing, który już sam w sobie jest... dyskusyjnym gatunkiem. Nową wersję zaaranżował Andrzej Smolik, co dużo wyjaśnia. Do posłuchania tutaj.
Kortez przybył na zapowiedzianą po zmianie 17:10. O nim można się wypowiedzieć pozytywnie lub negatywnie, zależnie od oczekiwań. Ładnie śpiewa, ale monotonnie. Zostań jest świetnym numerem, ale w towarzystwie innych jednakowych brzmi nijako. Ten artysta jak zwykle udowadnia, że będzie odpowiedni dla osób ponuro rozkminiających swoje życie. Wieczorem, zamyślić się przy lampce wina, siedząc samotnie przy stole...
ZIEEEEW.
XXANAXX wykonał swój set przyzwoicie. Porównałbym do CHVRCHES, jeśli chodzi o koncertowe brzmienie (nie, nie o styl). Coma... a może nie. :~~) Znaczy, i tak nie dało się uciec od słuchania słowiczego głosu Piotra Roguckiego, norma na festiwalu, gdzie przecież gra się dość głośno. Jednakże mi wystarczyło kilka pierwszych chwil jego wygibasów i wokalu, by sobie darować. Muzycznie nie mam jednak zespołowi nic do zarzucenia. Tulia odśpiewała swoje covery, czyli Enjoy the Silence depeszów czy Nieznajomego Podsiadły (oraz parę innych), swoje utwory też. Ładnie brzmiący chór, to trzeba przyznać. Fisz Emade Tworzywo w porządku, lecz szkoda, że się starzeją. Nie jestem fanem ich najnowszej twórczości, podczas gdy wcześniejszą, hiphopową, uwielbiam. Dlatego nie przypadła mi do gustu aranżacja 30cm, choć mam ciekawą obserwację – podczas tego jednego jedynego numeru klawiszowiec zdawał się jakkolwiek cieszyć tym, że go wykonuje. Może to dzięki swojej solówce. Co do starzenia – cóż, gdy patrzę na obecnego Emade, gdy siedzi w koszuli i krawacie za bębnami, ładnie ogolony i ostrzyżony, przypomina mi się jego wizerunek z czasów mojej pracy przy Męskim Graniu, czyli dużego, włochatego gościa, takiego zwierzęcia scenicznego. Niestety, lata mijają.
Na MaJLo można chcieć iść, jeśli lubi się przecenione wersje Toma Odella czy Eda Sheerana. Chciałbym powiedzieć, że rozumiem, ale może to jednak wyłącznie title track z serialu Diagnoza przydał mu jakiejkolwiek większej popularności. Dalej był Krzysztof Zalewski, który był, krótko mówiąc, zajebisty. Od lat dostarcza dobrej jakości contentu w swoim bliżej nieokreślonym gatunku, jest charyzmatyczny, potrafi porwać publiczność nawet nieskomplikowanymi słowami. Tym razem nie zagrał nic z Niemena, ale trzeba przyznać, że ciekawym i nieprzypadkowym wyborem było rozśpiewanie tłumu słowami, które leciały plus minus: Mam siedemnaście lat i wcale nie chcę, nie chcę mieć więcej na melodię klasycznego już Loser Becka. To był najlepszy koncert tego dnia, bezapelacyjnie.
Następna była Barbara Wrońska. Nie ukrywam, że w mój gust trafiała wyłącznie w dawniejszych Pustkach, a potem – w Balladach i Romansach oraz solo – już niezbyt. Dlatego też ominąłem panią, której track leci w reklamie Orlenu. Ostatnim ze zwykłych koncertów był Organek, który tym razem był trzeźwy, a z koncertu którego najbardziej interesujące było jammowanie na końcu Nie lubię, w obliczu występu dość poprawnego, lecz nie tak porywającego, jak te z czasów promowania Głupiego. Ale może to dlatego, że zupełnie nie kupuję jego drugiej płyty, z której to było grane najwięcej.
I teraz uwaga. Na zakończenie wieczoru organizatorzy wybrali innowacyjny, niestandardowy i jakże odważny występ: zbiorowy cover band wykonujący tribute dla Kory. Słusznie czy nie (ale raczej jednak tak), zdecydowali się na set: Tulia – Krakowski spleen; Piotr Rogucki – Falowanie i spadanie; Brodka i Zalewski – Szare miraże; Wrońska i Zawiałow – Szał niebieskich ciał. Zamykał Organek, wykonujący... Czarną Madonnę ze swojego autorskiego repertuaru. Interesujące. Artystom coverującym nie odbieram jakości wykonania, wyjątkowo szanuję nawet lidera Comy, bo odwalił swoje bardzo dobrze. Śmieszna sprawa, że Zalewski przypadkiem wykonywał Szare miraże wraz z tegoroczną wersją Męskie Granie Orkiestra. Z duetu Wrońska/Zawiałow ta pierwsza wypadła w porządku, ale druga dużo lepiej. Siła głosu się liczy. Wiem też, że gdy już odchodziłem, na scenie znowu zaczęło się granie, które zagłuszyło puszczony z głośników oryginalny Maanam. Cóż.
No i to tyle. Panowie Piotr Metz, Andrzej Rogoyski (Polskie Radio) i Wojciech Szczurek (miasto Gdynia) zapowiedzieli, że spotkamy się ponownie za rok, gdyż wydarzenie okazało się wielkim sukcesem. Ponoć przybyło sto tysięcy (!) osób, a łącznie cudu muzyki doświadczyły miliony (!). Chyba tylko wtedy, gdy przytoczyć uwielbiane w mediach publicznych polskie dzieła epoki masturba... ekhm, romantyzmu i słowa Nazywam się Milijon – bo za miliony kocham i cierpię katusze. Wtedy może i racja.
Znaczy – inicjatywa spoko. Dobrze byłoby tylko ogarnąć tragiczny tłok, w strefie gastro piwo inne niż Specjal, dużo lepsze nagłośnienie i może sporo mniej pompy i samozadowolenia. Na pewno będzie przyjemniej.
Smoq
Komentarze
Prześlij komentarz