Przejdź do głównej zawartości

Wake up, Mr. West


Chyba jest już tradycją, że każdemu nowemu wydaniu self-titled geniusza i zbawcy świata towarzyszy nakręcona przez niego medialna burza. Chociaż jeśli szum wokół The Life of Pablo nazwać burzą, to teraz byliśmy świadkami huraganu. I oto jest Ye. Ale czy Westowi znów udało się wyjść z całego tego zamętu obronną ręką?

Pomijając konflikt z Taylor Swift, rzeczy towarzyszące premierze ostatniego albumu Kanyego Westa w 2016 były z dzisiejszej perspektywy nad wyraz lajtowe. Nikt już nie pamięta tego całego burdelu. Teraz może być inaczej. Słowa poparcia dla obecnego prezydenta USA i innych, jeszcze skrajniej prawicowych postaci, które Yeezy ostatnimi czasy wyrażał, były tylko początkiem. Potem mamy wywiad w TMZ, w trakcie którego muzyk powstał i zaczął przemawiać do całej redakcji, a także rzucił stwierdzeniem że "niewolnictwo było wyborem". Gdy ludzie oczekiwali wyjaśnień, na singlu Lift yourself Kanye odpowiedział im tak:

Poopy-di scoop
Scoop-diddy-whoop
Whoop-di-scoop-di-poop
Poop-di-scoopty
Scoopty-whoop
Whoopity-scoop, whoop-poop
Poop-diddy, whoop-scoop
Poop, poop
Scoop-diddy-whoop
Whoop-diddy-scoop
Whoop-diddy-scoop, poop
Później faktycznie spróbował skontrować część zarzutów w utworze Ye vs the People, ale fani dalej pozostali skołowani. Zwłaszcza, że West wyraził w nim brak skruchy za wiele powiedzianych przez niego rzeczy. No a teraz dostaliśmy ten króciutki, dwudziestopięciominutowy album, którego cover art Kanye zrobił swoim telefonem. 


Z góry ustalmy, że olejemy całą wyżej opisaną aferę i zwyczajnie zajmiemy się albumem. Teksty mocno do niej nawiązują, ale nie jest to nic kluczowego. A niezbyt mam ochotę tworzyć psychoanalityczny portret pana Westa, tylko po to, by dojść do szokującego odkrycia, że Ye lubuje się w skandalach i ma problem z przerostem ego. Tak więc cały szum medialny na bok, jak Ye wypada muzycznie?

Album to zaledwie siedem utworów. Każdy z nich w jakiś sposób odnosi się do medialnej gównoburzy, jaką Kanye wywołał, ale nie tyle w celu wyklarowania punktu widzenia artysty, a opowiedzenia innych historii na jej tle. Z pewnością warstwa liryczna Ye jest dużo istotniejsza niż w przypadku The Life of Pablo, czy ogólnie ostatnich albumów Westa.

W I Thought About Killing You, poprzedzonym parapoetycką przedmową, raper zwierza się z problemów psychicznych (szczerze, można było się tego po jego ostatnich poczynaniach domyślić) i myśli samobójczych. Teksty Kanyego często bywają bardzo osobiste, ale ten jest w szczególności. Zresztą inne tracki z Ye na tym polu wypadają podobnie. Muzycznie nie czuć za bardzo progresu od czasu poprzedniego albumu sprzed dwóch lat. To ten sam styl, któremu nie można nic zarzucić, ale nieco się przejada.


Yikes wydaje się być kontynuacją poprzedniego utworu. Również brzmi jak wyjęty wprost z The Life of Pablo i dotyka problemu lekomanii, z którą Kanye się zmaga. Jak to kiedyś powiedział wielki raper "To jest kawałek edukacyjny". Ale trochę już ziew.

O All Mine nie dyskutujmy. Po prostu nie. To ten z tekstem o cyckach, którym ludzie z jakiegoś powodu się jarają. Muzycznie jest irytujący, a tekstowo obleśny. Choć trzeba oddać że te cechy to bardziej dzieło gości niż Kanyego, którego zwrota wypada w miarę znośnie.

Wouldn't Leave w końcu zmienia styl, a jednocześnie nie przyprawia o zwrot obiadu. Też lekko budzi skojarzenia z wolniejszymi trackami z TLoP, w stylu Real Friends, ale jest przyjemny tak czy inaczej. Utwór jest całkiem uroczą laurką dla Kim K za wytrwanie z Westem mimo rzeczy które odpieprzał. Uroniłbym łezkę, ale poczynania tej pani nie przysparzają jej mojej sympatii.


Zaczyna się następny track i... hola hola, czy cofnęliśmy się do 2007? Bo No Mistakes zarówno w kontekście bitu jak i nawijki Kanyego brzmi jak wyjęte z Graduation, które wielu uważa za najlepszy album artysty, z czasów jego największej świetności. Znów słuchamy trochę o problemach psychicznych i finansowych, ale też jesteśmy świadkami manifestu egocentryka godnego sławetnego "Imma let you finish, but I should've won this award" ("I don't take advice from people less successful than me"). Aż serduszko ściska że ten pełen życia throwback trwa tylko dwie minuty. 


Jeden utwór przenosi nas o cały rok, bo Ghost Town zarówno w kontekście stylistyki jak i treści budzi skojarzenia z kolejnym ważnym albumem Westa, czyli 808s & Heartbreak. Też mamy tu śpiewane zwrotki Kanyego i tekst skupiony wokół bolesnego rozpadu związku. Choć nie da się zignorować inspiracji popularnym w ostatnich latach trendem emo rapu, szczególnie na gościnnej zwrotce 070 Shake.

No i docieramy do Violent Crimes, gdzie artysta opisuje zmianę swojego podejścia do kobiet na przestrzeni lat. Typowy patriarchalny schemat, gdzie mężczyzna przestaje traktować przeciwną płeć przedmiotowo, gdy rodzi mu się córka. Czyli kobieta cały czas musi być posiadłością. Niezbyt fajnie, ale też Kanye nie jest tu ewenementem. Niby muzycznie wypada całkiem przyjemnie, lecz wydźwięk boli.


I tak oto zamyka się krótki zbiór przemyśleń i zwierzeń artysty pod tytułem Ye. Dawno przestałem się ekscytować Westem jak niektórzy, niemniej wciąż cenię go jako artystę. Mogę go nie szanować za krótkowzroczne, prawackie tezy, ale nie mogę mu odmówić bycia jednym z najbardziej wpływowych muzyków tego pokolenia. I moje wrażenia z tego albumu są tego najlepszym dowodem. Bo czuję straszny niedosyt, a jednocześnie uważam Ye za wydanie średnie. Ale to właśnie dlatego że znam możliwości Westa, których dał nam na Ye namiastkę, przy okazji cofając nas do czasów swoich najlepszych albumów. Gdyby był to album świeżaka, pewnie jarałbym się niesamowicie. Ale Kanyego stać na więcej. 

Mam wrażenie że twórczość Westa ostatnimi czasy jest jak reality show, które zapewniło jego żonie sławę. Śledzimy z politowaniem poczynania osób z ewidentnymi problemami. Ale różni się tym, że przynajmniej - jeśli odsunąć całą dramę na bok - wciąż otrzymujemy wartościowy muzycznie produkt. Pozostaje liczyć że Yeezy jeszcze ogarnie syf w swoim życiu i zrozumie toksyczność części swoich decyzji. W końcu to on stworzył poruszający manifest czarnoskórego pokolenia jakim było The College Dropout. A przy okazji będzie mógł wydać album, który sprzeda nie medialna burza, a jego wartość artystyczna.

Wojciech :~I



Komentarze

Najczęściej czytane

Nie zobaczę przyjaciół przez następny rok

Nie regulujcie odbiorników, to prawdziwy Piernikowski . Tym razem ponownie solowo, z albumem The best of moje getto , zapowiadanym już od dłuższego czasu. Czy przebił No Fun sprzed dwóch lat? A może jest gorszy i u Roberta słychać zmęczenie stylem? O tym można się przekonać poniżej. Siedzę w sklepie, wspominam stare czasy. Za chwilę zamykam, a tu wchodzą jakieś dwa białasy. Jeden wyższy, drugi trochę niższy. Bluzy, kaptury – białasy bez kasy. A nie, to nie tym razem, teraz jednak Piernik solo. Przyznam jednak już na początku, że The best of moje getto najbardziej urozmaicają goście, a nie sam gospodarz. Myślę, że trudno wyjść ponad poezję chodnikową w jednym i konkretnym stylu, odgrzewanym co parę miesięcy w ramach Synów albo solowego formatu. I tak oto bardzo pozytywnie otwieram tekst. Zacznijmy od tego, że kocham singiel  Dobre duchy . Nie jestem przekonany, czy to kwestia samego Piernikowskiego, bo on robi tu co najwyżej dobry grunt pod Kachę Kowalczyk. Nie...

Imithe le fada

  Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025  musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.   Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.  Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są d...

Z Gdyni, a nie skądś tam

Po trzech latach od słynnego ewakuowanego Open'er Festivalu ponownie odwiedziłem Gdynię. Jeśli nie trafiliście tu po raz pierwszy, to wiecie, że jestem raczej odbiorcą skrojonym pod OFFa, ale przy kilku poprzednich razach w Kosakowie również bawiłem się nieźle. Zresztą po wpisach o Primaverze widać, że na dużych imprezach też się odnajduję. Spora część ogłoszeń zachęciła. A jak było tym razem? Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.  Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magda...