Pierwsza wizyta w klubie Pogłos zaliczona i doceniona. Polski postpunkowy zespół Past jako wstęp do amerykańskiego gothpunkowego Ötzi? Wyszło, choć obie kapele na żywo nie mają dużo wspólnego z określeniami, jakimi są opisywane.
Jestem w klubie oświetlonym i umeblowanym jak wieczorna wersja Miami Vice. Czekam na koncert, postępuję w ciemność. W muzykę, w jej klimat. Rusza gitara, rusza wokal. Dwadzieścia złotych wyjęte z kieszeni wpuszcza mnie w inny świat. Z brzydkiego przedsionka klubu na salę koncertową - równie brzydką, ale to dodaje klimatu. Wokół hałas i tumult, wszedłem akurat między próbą a gigiem. Dostałem od razu zaproszenie na inny koncert, czyli Theatre of Hate jedenastego października. Moooże...
Siedzę przy stoliku i czekam na początek. Póki co z głośników leci muzyka, ale niedługo zacznie pierwszy zespół. Podaję krzesło jakiemuś ziomkowi, żeby też sobie spoczął. A co tam, przecież mnie nie zje. Jeszcze niedawno było tu pusto, teraz trudno usłyszeć myśli. Podkład cichnie, na małą scenę wchodzą muzycy z Past.
Stoję z lewej strony sceny, przy jej krótszym boku. Najbliżej mnie znajduje się basista próbujący być polską wersją Lou Reeda. Obok - wokalistka wyciągająca wyższe tony jak Courtney Love w drugiej zwrotce Jennifer's Body lub refrenie Violet. Dalej gitarzysta przywodzący mi na myśl jednego kumpla z gimnazjum za te dobre parę lat. W sumie jakiekolwiek wczucie w występ przedstawiał sobą perkusista w koszulce Napalm Death. Nie zrozumcie mnie źle - mówię o wyglądzie tylko dlatego, że mocno kontrastował z graniem. Przez statyczność zespołu nawet publiczność ledwie się gibała. Muzyka za to raczej nakłaniała do akcji. Choć realizacja to utrudniała, bo wszystko się zlewało, aż przykro. Następnego dnia po południu dalej dzwoni mi w uszach.
I choć muszę przyznać, że było widać wprawę i brak stresu u muzyków, to podeszli chyba zbyt chłodno do samego performance'u. Skoro nawet ich to specjalnie nie jara, to czemu ma jarać mnie? Może to zmęczenie, bo - jeśli dobrze wyłapałem z zasłyszanych rozmów - dopiero co przyjechali na miejsce, opóźnieni przez pogodę. Nie wiem. Ale, wracając do samej muzyki: jak wspomniałem we wstępie, koncertowy styl Past nie ma moim zdaniem dużo wspólnego z post-punkiem czy zimną falą, czego nie można powiedzieć o nagraniach studyjnych. Grają ciężej, bardziej dynamicznie i mniej chłodno. Strojenie basu przypominało co prawda The Holy Hour The Cure, fakt, a i konkretnie nastrojonych klawiszy nie było mało. To jednak dużo bardziej skupiające się na szybszych riffach granie, które przywodzi na myśl raczej rockowe składy. Mimo wszystko muszę z przyjemnością powiedzieć, że odebrałem ich dobrze i byli komunikatywni. Z chęcią pójdę jeszcze innym razem, może będą nieco bardziej żywi.
Przepinka. Krótka.
Po dosłownie kilku minutach na scenę pakuje się amerykańskie trio. Dwie dziewczyny i chłopak. Bas, perkusja, gitara. Już po pierwszych słowach widać, że będzie więcej dynamiki. I ponownie to, o czym pisałem z początku - o ile w studio Ötzi brzmią postpunkowo i coldwave'owo, tak na żywo to już punk wymieszany z garage'm. Oj, zdecydowanie tak. Wokalistka i perkusistka wytatuowane i gadatliwe. Choć warto tu dodać, że w zasadzie obie śpiewają podczas grania. I robią to dobrze, mocno, często przechodząc w solidny krzyk.
Po koncercie zgadałem się z gościem, który był podobnie podjarany, co ja. Pogadaliśmy trochę, a nagle jego kumpel sprowadził do nas Akiko z Ötzi, więc mogliśmy porozmawiać i z nią. Jak wyżej, gadatliwa z niej dziewczyna, sympatyczna.
Słowem podsumowania: na koncercie dwóch kompletnie nieznanych mi składów bawiłem się dużo lepiej i za dużo mniejsze pieniądze, niż na niejednym gigu w Stodole czy w łódzkiej Wytwórni. Zaskakująca jest przemiana, jaką przechodzą oba bandy po drodze z dopracowanego wydawnictwa do występu na żywo, ale to tym lepiej. Nie ma nudy. Jest muzyka.
Smoq
PS. Wiem, że zdjęcia są bajeranckiej jakości, ale wolę swoje i pełne pikseli, niż czyjeś 8)
Komentarze
Prześlij komentarz