Foo Fighters nie trzeba nikomu przedstawiać. Grają i mają się na rynku świetnie już ponad dwadzieścia lat, w ciągu ostatnich trzech zagrali nawet trzy koncerty w Polsce. Ich poprzedni album, Sonic Highways, wynudził mnie tragicznie. Oby Concrete and Gold wypadło lepiej.
Zacznijmy, jak zwykle, od krótkiej notki o samym zespole. Po rozpadzie Nirvany perkusista, Dave Grohl, występujący wcześniej ze składami Dain Bramage i Scream, tworzy nowy projekt. Zespół przechodzi mniejsze i większe zmiany personalne, obecnie stale obejmuje sześć osób. W sumie trzy gitary elektryczne, bas, perkusja i klawisze. Jeśli ktoś miał problem z komercyjnością niektórych nagrań Nirvany, to przy Foo Fighters dostanie wylewu - nikt chyba nie kryje, że to idealny przykład stadionowego rocka dla mas, dostosowany pod jak największą liczbę osób. Taki, w którym już nie ma ideologii, a są zabawa i hajs.
A jednak, pierwsze kilka albumów jest z jakimś polotem. Jasne, główne hity zespołu, jak Everlong, Long Road To Ruin, Learn To Fly czy jeszcze The Pretender to też pełna komercha, ale mają w sobie to bliżej nienazwane coś. Przyjemne kompozycje i świetne teledyski (tu warto wspomnieć też o Monkey Wrench) zdobyły im popularność. Na moje oko to coś zaczęło się psuć na wysokości Wasting Light z 2011r. Mimo, że masowość w tej muzyce była od zawsze, miałem wrażenie, że jest ona obok, że to tylko środek. Myślę, że od tej płyty to już cel. Następne, koncepcyjne Sonic Higways wyszło okropnie nudne, z przebłyskiem przy The Feast and The Famine. Przez powtarzalność utworów do tej pory (właśnie sprawdziłem) byłem wręcz pewien, że był karygodnie krótki - a tu zonk, wychodzi na to, że trwał całe czterdzieści dwie minuty. Ciekawe, ale i przykre.
Mimo wszystko, gdy pojawiły się zapowiedzi następnego krążka, byłem dobrej myśli. Jak by nie patrzeć, są dobre parę lat na scenie, może chcieli się na chwilę zabezpieczyć finansowo, żeby nagrać coś nie do końca komercyjnego. W końcu koncerty dają zajebiste (tegoroczny na Open'erze uważam za najlepszy na festiwalu), pełne energii, aż chce się na nich niekontrolowanie skakać i walić wokoło. O, ja naiwny... Najpierw wyszły trzy single. Jeszcze Run jak cię mogę, rozkręca się, więc mój hype urósł. Niestety, dołączył do niego The Sky Is A Neighborhood, a całkiem niedawno, tuż przed premierą albumu, The Line. I tu hype zderzył się z ścianą. To już było zupełnie to samo, co poprzednim razem. Stadion, stadion, stadion. Rodziny z dziećmi, panowie w swetrach. Tysiące komórek uniesione do góry przy zgaszonym oświetleniu sceny. Przeżyj to sam. Wzruszenie, dzisiejszej nocy uleczę swoją duszę. Zabijcie mnie.
Co mogę powiedzieć o albumie, który sprawia, że mi żal? Że brzmi, jakby chciał, a nie mógł? Że jest powtarzalny, że nic nie zaskakuje, że nawet darcie się przez Grohla nie nadaje mu żadnej dynamiki? Że to wszystko słyszeliśmy już wcześniej? Że za rok w wakacje usłyszymy to w audycji Lato Zet lub jako kolejne "mocne uderzenie" u śpiącego snem zimowym Marka Niedźwieckiego? Że nie ratują go nawet gościnne występy Paula McCartney'a, Justina Timberlake'a i Alison Mosshart? Że normalnie fajny zabieg, jakiego użyto w Sunday Rain, czyli wzięcie Taylora Hawkinsa (perkusisty) na wokal, nawet mnie nie zainteresował?
Nie, w takiej sytuacji lepiej nie powiedzieć niczego. Szkoda słów.
- Muzyka: 6/10
- Wokal: 6/10
- Teksty: 6/10
- Produkcja: 8/10
- Total: 6,5
Smoq
Komentarze
Prześlij komentarz