Przejdź do głównej zawartości

Wszyscy jakby źle wykadrowani


Urodziłem się w Łodzi, nie w Nowym Jorku, moje miasto to syf. W związku z tym dyskografię Cool Kids of Death mam w małym palcu, choć nigdy nie zainteresowałem się szczegółową historią grupy, więc gdy pojawiła się książka na ich temat, czyli "Nie będzie żadnej rewolucji" Kazimierza Rajnerowicza, nie mogłem jej ominąć. Długa nie jest, więc szybko poszło.

Fun fact, ale kiedyś gdy byłem w przedszkolu moi rodzice zostali wezwani do wychowawczyni, bo śpiewałem m.in. refren Butelek z benzyną i kamieni. No, to było dość dawno, ale anegdota nadal żyje w serduszku. Dość długo uważałem, że pierwsza płyta CKOD wystarcza mi do życia, jeśli chodzi o ich repertuar. W pewnym momencie wyszło jeszcze Afterparty, ale w sumie to by było na tyle. Nie do końca pamiętam, kiedy postanowiłem poznać pozostałe płyty – jakoś w gimnazjum? Możliwe. Jestem też jednym z tych wyrodnych fanów, którzy nie uznają za bardzo Planu ewakuacji, ale muszę przyznać, że uczciwie próbowałem (i to parokrotnie) i za każdym razem nie mogłem znieść zarówno tekstów, jak i muzyki. 


Zaletą "Nie będzie..." jest – jak w zasadzie każdej książki biograficznej lub okołobiograficznej – poszerzenie kontekstu, w jakim można osadzić dany zespół. Wcześniej wiedziałem, że CKOD rozpadło się, bo panowie nie do końca mogli się dogadać. Teraz dalej tak myślę, ale widzę więcej powodów i zupełnie mnie ten rezultat nie dziwi. 

Ale dobra, to powinien być raczej ostatni akapit. Chciałem zacząć od tego, że w związku z kontekstem poznałem więcej muzyki. Na przykład od pół roku na jednej z playlist czekało na odtworzenie Atari Teenage Riot – no to już nie czeka. Oprócz tego wreszcie chciało mi się poznać 19 wiosen – mam coś takiego, że przez niektórych znajomych utrwalił mi się obraz punka, któremu pasuje równie dobrze Nocny Kochanek, więc często omijam te zespoły szerokim łukiem. Wiem, że przez to mnie omija całkiem w porządku muzyka, nawet bardzo dobra, może to odpowiedni moment na przełamanie się, skoro z winyla zdarza się odpalić pierwszą Moskwę albo składankę "Jak punk to punk". Trafiłem też na Meble, na Mass Kotki, w końcu posłuchałem zespołu TRYP, a jeszcze trochę innych mnie czeka.

To może teraz nieco więcej o książce.


Kazimierz Rajnerowicz na stronie Krytyki Politycznej jest opisany jako psychofan CKOD i absolwent Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Ze strony Dwutygodnika można się dowiedzieć, że prowadzi(ł) bloga piosenkickod, na którym objaśnia(ł) historie – zgodnie z nazwą – piosenek tegoż zespołu. I to w całkiem poszerzony sposób. Można go zatem uznać za dość kompetentnego w temacie książki.

Przez wiele stron głównym bohaterem wcale nie jest zespół, nawet nie są nim do końca jego pojedynczy członkowie. Chodzi bardziej o samą Łódź, czyli miasto, które ich wydało. Jest to trochę przefiltrowane przez biografię basisty, Kuby Wandachowicza, ale ogólnie rzecz biorąc mowa o tym, jak Łódź wyglądała w najważniejszym w kwestii Kulek okresie: od drugiej połowy lat 80. przez okres tzw. transformacji ustrojowej aż do pierwszych lat obecnego stulecia. A na bałuckim rejonie nie było kolorowo.

Na brak lokalnej kultury nie można było jednak narzekać. Koncerty z ówczesnej serii Wunder Wave odbywają się do dziś (choć, kurwa, solidnie podrożały w tej nowej wspaniałej Polsce), telewizja publiczna w latach 90. była dość otwarta na eksperymenty, tu trafiła się domówka, tu impreza w opuszczonym schronie, tam koncert (dość ciekawe rzeczy co do bardziej artystowskich łódzkich przykładów są opisane akurat w innej książce). Środowisk było kilka, a choćby dla Wandachowicza czy gitarzysty, Marcina "Cinassa" Kowalskiego, znaczenie na pewno mieli Marcelo Zammenhoff i Wiktor Skok. W mieście odbywały się Parady Wolności. Wokalista, Krzysiek Ostrowski, i perkusista, Jacek Frąś, powoli wyrabiali sobie markę wśród rysowników. Uczciwie przyznam, że nie pamiętam, co było z Kamilem Łazikowskim, specem od elektroniki, ani z późniejszym perkusistą, Łukaszem Klausem.

Wszystko zatem znajdowało się w adekwatnym dla czasów przemiany ustrojowej stanie. Do połowy w czerni, bieli i szarości, a do połowy w nowokapitalistycznej nowodemokratycznej taniej i brzydkiej pstrokaciźnie.


Debiut wyszedł i spadł trochę jak bomba. Tu wywiad, tam recenzja, tam tekst, tu coś załatwione przez Sissy Records. Tyle, że pojawił się z tym wszystkim trochę z dupy, bo Cool Kids of Death nie zdążyło jeszcze wyrobić sobie stałej publiczności, a niektórych natomiast zdążyło już zrazić. Bo chamstwo, bo gnoje, bo muzyka niewystarczająco prawdziwie punkowa, a z drugiej strony trochę zbyt gówniarska i hop do przodu.

Ale moment, nie chcę streszczać książki, to miało być tylko wprowadzenie. Grunt, że okoliczności, w jakich zespół się pojawił, zostały jasno i dogłębnie określone. Środowiskowo, muzycznie, osobiście. Wyczerpująco. Potem historia nabiera tempa, grupa wsiada do rollercoastera i wydaje płytę za płytą, nigdy nie odnosząc faktycznego długodystansowego sukcesu mimo dużych propsów od Gazety Wyborczej czy Trójki. Z jednej strony – jako fan – dziwię się. Z drugiej strony – jako, no, ja – doskonale rozumiem, czemu te dwa źródła nie są specjalnym autorytetem ani dla szeroko pojętej alternatywy, ani dla mainstreamu. Nawiasem mówiąc, jeśli ktoś jeszcze nie zna, to warto przytoczyć esej Wandachowicza pod tytułem "Generacja Nic", który został opublikowany właśnie na łamach GW.

Dowiadujemy się też, czym poza Kulkami zajmują lub zajmowali się muzycy. Wymieniony zostaje klub DOM, zespoły TRYP (wspomniany wcześniej), NOT (właściwie sprzed CKOD), T'ien Lai, sala BAJKONUR, Soyuz Studio, Kwiaty, Dick4Dick. Ostrowski robi teledyski i projektuje okładki. W tym roku zagrali na Open'erze, ponoć nie był to zbyt dobry koncert, ale damn – żałuję, że mnie tam nie było. Czytałem, że Wandachowicz prowadził swego czasu audycję w Radiu Łódź, ale nie mogłem znaleźć żadnych archiwalnych zapisów – jeśli ktoś coś wie albo ma, to proszę pisać.


Miałem ostatnio dość długą rozmowę na temat CKOD z pewną osobą, której raczej daleko do sympatii do tej grupy. Wyszło trochę na to, że kwestia lubienia lub nielubienia ich muzyki i tekstów wiąże się z, kto by się spodziewał, gustem. Ja dawno temu przeczytałem "Generację nic", obejrzałem Aleję Gówniarzy i pomyślałem, że cały ten szajs został przedstawiony na kilku płytach wydanych, podkreślmy, w pierwszej dekadzie XXI wieku. Do tej osoby to nie przemawia, rozumiem. Być może z takiego powodu los potoczył się tak, a nie inaczej i Cool Kids of Death to nadal zespół, do którego podchodzi się mocno zerojedynkowo: albo to kupujesz, albo nie. Tyle, że nawet jeśli tak, to nie dostajesz jednoznacznej odpowiedzi na to, czym lub kim w zasadzie jest ten bohater, podmiot liryczny tekstów. Dostajesz projekcję tego, czym mógłby być, taki zbiór cech dobranych dość sztucznie i lawirujących między autentycznością a pozerstwem. Z zewnątrz niby groźny, ma te butelki z benzyną i spalił już wszystko, każde kolorowe pismo, a tak naprawdę sam pracuje w tej pieprzonej agencji reklamowej. Niby chłopcy mają karabiny i skórę swoją chcą ocalić, ale nie będzie żadnej rewolucji. I nawet żaden żandarm nie wyszedł i nie walnął mnie w pysk. I dlatego nie każdy umieści CKOD na liście wartościowych grup w kategorii polskiej muzyki alternatywnej – bo to wygląda jak gadanie dla gadania, jak obrażony nastolatek, który następnie ładnie się ubiera, idąc na imieniny babci.

Książka "Nie będzie żadnej rewolucji" w dobry, przystępny sposób wyłożyła ten beznadziejny stan. Momentami może nawet w zbyt przystępny sposób, bo niektóre fragmenty przypominają bardziej post na Facebooku niż tekst biograficzny. To w sumie tyle z jakichś wad, co jakiś czas wkradający się bezpośredni styl Rajnerowicza, który był zrozumiały, gdy czytałem na przykład "Nirvana. Historia prawdziwa", bo Everett True faktycznie był przy wielu opisanych wydarzeniach lub zwyczajnie od początku miał do nich osobisty stosunek. Rajnerowicza tam nie było. Ani w Łodzi, ani w zespole, ani w jego otoczeniu, więc dziwi mnie jego otwarty subiektywizm w niektórych kwestiach (chociaż dobra no, Coma po prostu jest chujowa, zgoda).


Tak czy siak. Chłopaki z CKOD byli wkurwieni na to, jak wyglądała ówczesna szaro-kolorowa Łódź, gdy poupadały zakłady i spółdzielnie. Na to, jak bardzo kolejni yuppies są kreowani na ludzi sukcesu. Na to, że sami nigdy tegoż sukcesu nie osiągną, jeśli – na przykład – tak jak Wandachowicz skończą filozofię. I jeśli nie dołączą do wyścigu szczurów na rynku, który nie jest w stanie zatrudnić nadwyżki bezrobotnych (dziękuję tak dobrze przeprowadzonym reformom gospodarczym). Potem przerosły ich oczekiwania, potrzeba udowodnienia autentyczności, przerósł ich sam fabrykowany image. To w zasadzie smutna historia o tym, że mógł być rockandrollowy sen, ale wyszło jak zwykle, a z systemem i kapitalizmem nie wygrasz, tylko zostaniesz zjedzony/a i wypluty/a. I choćby u Ostrowskiego skończyło się na tym, że muzyka była w zasadzie jedynie odskocznią od rysowania. Więc po co aż tak się angażować?

Zaleciało jakimś tandetnym "we live in a society", przepraszam, już nie będę. Nie ukrywam, że sam jako leftie z mentalnością niewystarczająco odważnego rebela zwyczajnie współodczuwam z opisanymi w "Nie będzie żadnej rewolucji" bohaterami. Bo do dupy to wszystko i warto przeczytać tak łatwą do przyswojenia książkę, żeby sobie to w kolejny sposób udowodnić, gdyby na co dzień było za mało przykładów w postaci widocznego podejścia do kultury, nadużywania władzy przez policję, eksmisji ludzi potrzebujących na bruk, ekologii i klasizmu. Rewolucji nie było, raju też nie ma.


Po czasie myślę, że każda z tych kilku płyt – poza, jak mówiłem z początku, cholernym Planem ewakuacji, którego tytuł jest wręcz samospełniającą się przepowiednią – jest naprawdę udana. Debiut dał sporo przebojów, chwytliwych i gniewnych. Album numer dwa jest chropowaty i syfiasty, z wyjątkami, oddaje brzmienie z poprzedniego, tyle że mocno przybrudzone. Trzeci jest dojrzały w britpopowy sposób. Afterparty zawiera nawiązania do brzmienia imprez rave'owych w stylu lat 90. Traktując je jako drogę zespołu można się pogubić jak on sam, rozpatrując je pojedynczo można pozbawić się kontekstu i możliwego zrozumienia. W całości pokazują jednak, że:
Jestem rozparcelowany
Jestem tu a jakby tam
Nijak niesformatowany
Wciąż wypadam z ram, wypadam z ram
Świat się wokół plącze
Jestem tak a jakby nie
Oraz:
Nie mogę mieszkać gdzie indziej
Gdzie byłoby sto razy lepiej
Bo gdybym mieszkał gdzie indziej
Nigdy nie byłbym sobą
Czasem gdy jadę tramwajem
Chcę krzyczeć na cały świat
Niech każdy stąd wypierdala
To miasto to tylko ja

Smoq
PS. Tytuł stąd.
PS2. Polecam przy okazji ogarnąć na przykład niewydany utwór Krajobraz albo cover Chłopca z plasteliny czy (xD!) Twojej Lorelei

Komentarze

Najczęściej czytane

Kiedyś skinheadzi i punki, teraz futbolowe gangi

No dobra, piątek, pobiegane. To teraz rozejrzyjmy się po rzeczach do przesłuchania. O, no tak, przecież mamy zapowiedzianą epkę Escape Control , wydawnictwo self-titled. Sześć numerów, z których część można było poznać wcześniej na YouTubie. Tych gości z Krakowa poznałem akurat na naszym festiwalu licealnym, ale dobre i to – źródło to źródło. Pamiętam, że ich koncert był całkiem spoko, trochę zdarłem sobie gardło, gdy pełen entuzjazmu brałem udział we wspólnym śpiewaniu z publiką. A, bo ścigaliśmy się z koleżanką, kto głośniej zakrzyknie "Escape Control", to dlatego. Wygrałem. Sprawdziłem ich potem na YouTubie, zapisałem, polubiłem na fb i tak dalej. Wygląda na to, że wzajemnie się zapamiętaliśmy, bo parokrotnie widziałem lajki Jaśka Rachwalskiego na peju. No dobrze, ale ad rem. Jak wspomniałem we wstępie, epka liczy sobie sześć numerów. W tym cztery są po angielsku, dwa po polsku, a jeden z tych to zapis live session. Całość zamyka się w dwudziestu pięciu

Ona znowu chce się powiesić

Reedycja albumu nagranego w szafie. Surowa Kara Za Grzechy - czy na co dzień komuś to coś mówi? Dobra, gdzieś na pewno znajdzie się ileś takich osób. W szerszej pamięci został jednak Afrojax, tutaj obecny jak Jimmy Dean. O co chodziło z tym jednorazowym skokiem? Początek wieku XXI. Według tego, co można wyczytać z Bandcampu , Afrojax (Michał Hoffmann) prawdopodobnie był wkurwiony na to, że debiut Afro Kolektywu miał kiepską promocję. Ewentualnie po prostu chciał spróbować czegoś innego. Wraz ze Skarlett (Ulą Hołub), również związaną z AK, nagrali album mający być powrotem do lat 80., dekady, na której oboje się muzycznie wychowali. Tak powstało 1984 [+24] , czyli nieśmiałe, amatorskie naśladownictwo   dźwięków zapamiętanych z dzieciństwa , cytując Hoffmanna, oraz jedno z fajniejszych doświadczeń w moim życiu - punkowe okrzyki do wnęki w meblościance, gdzie stał mikrofon, jakieś zabytkowe komiksy i stare zdjęcia... no i wyjątkowo cierpliwi rodzice za ścianą , idąc za Hołub.

Miękkie piersi, twarde narkotyki

Nagle znikąd pojawia się nowa płyta  Taco Hemingwaya , czyli Café Belga . Tym razem nasze zdania były podzielone, więc tekst będzie w formie dialogu, rozmowy, a nie zwykłej recenzji. I to tak samo niespodziewane, jak i samo wydawnictwo. Dwaj piękni i młodzi mężczyźni z Warszawy postanowili odsłuchać nowego Filipa Szcześniaka, znanego raczej jako  Taco Hemingway . Jednemu siadło, drugiemu niezbyt. I teraz rodzi się pytanie - jak o tym napisać, gdy obaj mają swój udział na Odbiorze? Odpowiedź jest dość prosta. Można wejść w polemikę. Można było też upublicznić dwa niezależne od siebie teksty, lecz po bardzo długiej (jakaś minuta) naradzie postanowiliśmy pójść raczej w tę stronę. SMOQ Zacznijmy od tego, że obaj sądzimy, że TACONAFIDE to szajs. Po prostu nijak nie wchodzi, no i na to nie ma rady. Jakkolwiek mi Szprycer czy Wosk  weszły, za to Marmur czy wychwalana Umowa o dzieło już niezbyt. Co do Trójkąta warszawskiego raczej się zgadzamy, że był sztosem lirycznym i prod