Po bardzo solidnej pierwszej części mixtape'u Cozy Tapes nowojorski kolektyw A$AP Mob powraca z jej kontynuacją. I choć charakterystyczna stylówka grupy, głośne ksywy, jakie przyjdzie nam usłyszeć i pozytywne wrażenia z poprzednikiem rokują dobrze, to ciężko uznać ten projekt za coś ponad rozczarowanie. Cozy Tapes vol.2: TooCozy jest zwyczajnie nudne.
Część pierwszą, Friends, otwierał nad wyraz hajpowy refren Yamborghni High w wykonaniu Rocky'ego. Na TooCozy, po nudnawym skicie, wita nas ostro edytowany wokal Jadena Smitha, który brzmi, jakby miał zaraz przed mikrofonem zasnąć. Zastanawiam się, jakim cudem w czasach, gdy mumble rap stał się standardowym elementem nowych trapowych wydań, wciąż mnie to dziwi i mierzi. Z drugiej strony, o ile na przykład w przypadku 21 Savage’a znudzony wokal i obnoszenie się z bogactwem pasują do jego wizerunku oraz są niejako usprawiedliwione traumatycznymi przeżyciami artysty, a nawet czynią wizerunek muzyka tym autentyczniejszym, tak w przypadku rozpieszczonego syna filmowego gwiazdora jest to znacznie ciężej tolerować. Potem solidne, lecz niczym niewyróżniające się zwrotki Rocky’ego, Nasta i Playboya Cartiego o tym, jak to balują w Paryżu i żyją sobie swoim neoburżuazyjnym hajlajfem. Niby ciężar i klimat bitu dają radę, ale jednak Perry Aye jest utworem nad wyraz nużącym i ani trochę niezapadającym w pamięć.
I po przesłuchaniu pierwszego tracku możemy na dobrą sprawę album wyłączyć, bo słyszeliśmy już wszystko, co ma on do zaoferowania. Elementu, który czynił Cozy Tapes vol. 1 dobrym albumem, czyli A$APa Rocky’ego, jest tu ewidentny deficyt. Każdy występ Flacko trzyma wysoki poziom, jednak są one znacznie krótsze i rzadsze niż na części pierwszej. A przepaść umiejętności między nim i Fergiem a resztą grupy jest na tyle duża, że niezbyt kto ma go nadrobić. Zwrotkom innych członków A$AP Mobu brakuje charyzmy i czegokolwiek, co odróżniałoby je od tego, co oferują nam dziesiątki innych raperów jednego hitu. W połączeniu ze zlewającymi się w dużej mierze w jedno i monotonnymi bitami otrzymujemy produkt, który niczym nie skłania nas, by do niego wracać. Przez prawie pięćdziesiąt minut A$APi raczą nas niezwykle ostatnio modnymi, mrocznymi, ociężałymi bitami, senną nawijką o przepychu i laskach oraz obowiązkową setką ad-libów między jednym wersem a drugim. Brzmi znajomo? Tak, bo mniej więcej to oferuje nam prawie cała współczesna gra. A większość grupy nie jest na tyle charakterystyczna, aby pośród innych projektów ten jakkolwiek zwracał uwagę. TooCozy jest chyba definitywnym dowodem na to, że bez niezwykle wyrazistej postaci Rocky’ego, który w dużej mierze nadaje grupie jej unikalny charakter, jej sukces byłby wątpliwy.
Patrząc na listę gościnnie występujących artystów, moglibyśmy się spodziewać, że chociaż oni swoim stylem uczynią mixtape choć trochę nietuzinkowym. Projekt swoimi zwrotkami wzbogacili między innymi Gucci Mane, Big Sean, Schoolboy Q, Lil Yachty, Quavo, Lil Uzi Vert, Frank Ocean czy, obok A$APów chyba najbardziej znany współczesny nowojorski skład, Pro Era. Nie da się ukryć, że lista gości na części pierwszej bardziej przypadała mi do gustu, ale wciąż mamy do czynienia ze znanymi i lubianymi twarzami. Niestety, głośny pseudonim nie stanowi jeszcze gwarancji dobrej roboty, a poziom featuringów jest bardzo nierówny. Przykładowo - zwrotka Guwopa (którego kultowy status w dzisiejszym hip hopie wciąż jest dla mnie enigmą) w Please Shut Up jest prawie równie nieciekawa, co reszta utworu. O tym, że krótka, nie wspominając. Moja ukochana Pro Era, do której należy między innymi Joey Bada$$, trafiła na zupełnie niepasujący do ich oldschoolowego stylu bit i nie dostarczyła zbyt ciekawych zwrotek, czyniąc What Happens kolejnym przyprawiającym o ciężkość powiek trapowym utworem. A gdyby wystąpili na Frat Rules, od którego wręcz wieje starym Nowym Jorkiem, a gdzie zamiast nich pojawia się względny Big Sean, definitywnie mieliby więcej do powiedzenia.
Trzeba jednak oddać Cozy Tapes vol. 2 to, że nie wszystkie utwory zlewają się w jedną papkę. Nie każdy w pozytywnym sensie, bo takie przesycone autotunem Blowin’ Minds nie tylko nudzi, ale przy okazji też męczy. Niemniej, chociażby wspomniane Frat Rules bardzo pozytywnie odstaje na tle reszty. Bit ma zupełnie innym klimat niż to, z czym mamy styczność przez cały odsłuch mixtape’u. W końcu czuć jakąś energię. Poza tym, nie mamy tu wciśniętych na siłę zwrotek drugorzędnych członków kolektywu. Rocky jak zawsze swoją zwrotką choć trochę przełamuje konwencję, a i Carti z Seanem trzymają poziom. Ten nagły powiew świeżości i życia na stypie, jaką jest obcowanie z albumem, pozwala nawet zapomnieć o jego nieco durnym tekście. Choć w sumie nie odstaje on drastycznie od tego, co większość dzisiejszej rapgry ma nam do zaoferowania.
Dobrze słucha się też Bahamas i ponownie filozofia za tym stojąca nie jest jakaś nad wyraz rozbudowana. Zwyczajnie muzycy nie brzmią; jakby byli w ostatniej fazie narkotycznego transu przed zaśnięciem. Dodaje też coś od siebie Lil Yachty, z prawdopodobnie jednym z najgłupszych wejść na bit w historii. Z resztek szacunku do niego uznam, że to zamierzona komediowa forma. Przynajmniej zapada w pamięć, w przeciwieństwie do większości mixtape'u.
Ain't never been to Bahamas, nah
I done fucked multiple mamas
I done count multiple commas
We brought in multiple llamas
Rapping all smooth, rapping all smooth
Wrap it up smooth like Osama
Uwagę zwraca BYF, które chyba najbardziej radykalnie różni się od reszty albumu. Nagle otrzymujemy rzewną balladę miłosną, oczywiście okraszoną charakterystycznym dla współczesnych raperów romantyzmem (Trying to fuck you and your friend shawty / Trying to put a dick in your bitch, I'm sorry). Koniec końców track nie kłuje jednak w uszy i muzycznie jest całkiem udany, choć jeśli kogoś rażą klimaty pop, to radzę się wystrzegać.
Trzeba przyznać, że o ile otwarcie albumu można najwyżej nazwać średnim, to zamknięty jest bardzo mocno. Ostatni track, RAF, jest prawdopodobnie najlepszym. Wszystko jest na swoim miejscu, zarówno Rocky jak i Quavo, Uzi oraz Frank dostarczają wysoki poziom techniczny. I choć ani bit, ani nawijka nie odróżniają się niesamowicie od tego, co słyszeliśmy wcześniej, to zróżnicowany styl poszczególnych raperów i coś hipnotyzującego w podkładzie czyni go interesującym.
Pomimo tych pozytywnych przykładów, które też de facto są w dużej mierze co najwyżej solidne, a błyszczą tylko na tle reszty materiału na projekcie, Cozy Tapes vol. 2 jest mixtapem bardzo słabym, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, kto za nim stoi i skalę projektu. Nic nie motywuje, aby do niego wrócić, a za wyznacznik miałkości niech posłuży fakt, że więcej radości czerpałem z słuchania nowego albumu Lil Uzi Verta. Przez 51 minut odsłuchu musiałem powstrzymywać się od przysypiania, a niektóre utwory byłem zmuszony przesłuchać ponownie, ponieważ nie potrafiłem odróżnić jednego od drugiego. Pozostaje nam czekać na nowy solowy projekt A$APa Rocky'ego, na którym będzie w końcu mógł w pełni wykorzystać swój potencjał. Polecam co najwyżej hardkorowym fanom grupy, ale oni pewnie i tak już go słyszeli i jest duża szansa, że również się zawiedli.
w :~(
Komentarze
Prześlij komentarz