Przejdź do głównej zawartości

Chcę tylko miłości, nie mam żadnych innych roszczeń


Sorry Boys wraca z nową, czwartą w dorobku płytą. Wydaną 10 maja Miłość zapowiadały dwa single, jeden z nich został wydany w zasadzie tuż przed premierą. Jako fan wcześniejszej twórczości zespołu nie mogłem sobie odmówić rzucenia paru słów na temat materiału, który niemal kompletnie do mnie nie trafia.

Tutaj ponownie wchodzimy w kontekst biograficzny, bo Sorry Boys poznałem w Poznaniu w 2012 roku na Męskim Graniu, gdzie grali jak nowy zespół, wyłoniony w ramach plebiscytu dla młodych grup, którym warto dać szansę wystąpić. Hard Working Classes było cudne. Dostałem swój egzemplarz, mam autografy, te sprawy. Połączenie dość specyficznej barwy wokalu Beli z takim trochę popowo-progowym podkładem (trudno tu określić gatunek, szczerze mówiąc), maksymalnie mnie kupiło. Następny krążek, Vulcano, był bardzo dobrym rozwinięciem i moim zdaniem najlepszą płytą, jaką wydali. 

Nie, żeby ten styl był super oryginalny – w dyskusjach pojawiło się np. The Jezabels, a oprócz tego w międzyczasie wykwitło więcej wokalistek z tej trójkowej alternatywy, jakieś Darie Zawiałow, zdyskontowane wersje Meli Koteluk, te sprawy. CGM powołuje się tu na dziedzictwo Patti Smith czy Kate Bush, ale no błagam. Jeszcze rozumiem Florence, Lorde czy Lykke Li, ale tamte dwie panie? No niezbyt.


Problem zaczął się pojawiać przy okazji Romy. Tak, ten styl zawsze był uduchowiony i pełen egzaltacji, ale trzeba przyznać, że było to strawne. W tym miejscu jednak zaczęło być za bardzo: może to kwestia tego, że wszystkie teksty były po polsku (klasyczny kompleks pod tytułem: "po angielsku wszystko brzmi lepiej"), może to kwestia zmiany nastroju. Lira korbowa, ludowe chóry, poezja jak z Mleka i miodu... Nie rokowało to najlepiej.

A obawy okazały się być słuszne.

Zmiany były powiązane z życiem osobistym muzyków. Odszedł świetny perkusista Maciek Gołyźniak, co jest wielką stratą dla brzmienia. Ale zmiany dotyczą przede wszystkim dwójki, jak się zdaje, twarzy grupy, czyli gitarzysty Tomasza Dąbrowskiego i wokalistki Beli Komoszyńskiej: chodzi zarówno o podróże wewnętrzne (pozwolę sobie przekopiować z CGM-u słowa Beli: Miłość to najważniejsze słowo świata. Kocham kochać. Na tej płycie jestem piewcą miłości jako Kobieta, jako Matka i Człowiek. Piosenki na nią pisałam w najszczęśliwszym okresie mojego życia. Kobiety, mężczyźni, nasza córka, miasto Warszawa to są bohaterowie, których znam, rozumiem, kocham. I ja, w procesie zmiany, raz jako Bogini Matka, raz jako Carmen. Towarzyszyły mi zapachy Buddy, Biblii i Flamenco oraz filmowa trylogia miłosna Luki Guadagnino), ale i o dość prozaiczną sprawę, jaką jest wspólne dziecko (pojawiło się kilka razy w publicznych mediach społecznościowych). Słuchając albumu ciężko jest nie dostrzec efektów jednego i drugiego - refleksje podane są w maksymalnym natężeniu, czułość aż się wylewa, uduchowienie staje się wręcz duszne.

Czy to coś nowego w przypadku tego zespołu? No nie. Od początku było podniośle, a Hard Working Classes powinno być definicją pisania intymnych piosenek. Problem raczej w tym, że natężenie zrobiło się zbyt srogie przy okazji wspomnianej Romy (utwór poniżej), a teraz pompa nie została zatrzymana czy opanowana, tylko co najwyżej nieco przekierowana.


Nie to, że Miłość jest jakaś zła. O ile trzy lata temu byłem zaniepokojony, to teraz trochę mi przykro, że interesujące melodie z dwóch pierwszych albumów zniknęły, a w zamian otrzymaliśmy jeszcze więcej instrumentarium: jak głosi oficjalny opis, są to smyczki, etniczne cymbały, kalimba czy harfa. I kochanie kochania. Powraca Mela Koteluk i jej kierunek rozwoju.

To taki ewoluujący trójkowy (a więc ambitny i dla inteligentnych, nie zapominajmy o tym) pop. Ten album momentami brzmi tak, jakby ktoś za długo słuchał Mylo Xyloto Coldplay i potem miał kompleks przebojowości – bo, jak można wyczytać w cytowanym już opisie dystrybutora, zespół zapragnął bardziej przejrzystych piosenkowych form. Ciężko tego nie zauważyć. A oprócz tamtej płyty – suit na wiolonczelę autorstwa Bacha. By było wznioślej, bardziej kulturalnie. 

Wracając: nie to, że jest źle. Problem raczej w tym, że obserwowanie dyskografii tej grupy to obserwowanie starzenia się. Nie, nie "dojrzewania" czy "dorastania", bo od początku nie było gówniarsko – właśnie jak najbardziej "starzenia się". Jeśli myśleliście kiedyś o życiu składającym się z wieczornego siedzenia z kakałkiem, pod kocykiem i z dobrą książką w ręku, to się tu odnajdziecie, pewnie usłyszycie sporo o sobie. 

Ale tylko wtedy, jeśli jesteście właśnie z tej bardziej inteligenckiej grupy widzów. Czytanie T. S. Eliota na zmianę z Leśmianem, pisanie własnej poezji do szuflady (publikowanej w razie wydarzeń takich jak pożar nieodżałowanego Notre Dame),  poczucie "grania na nosie systemu" (#pdk) i stare piosenki Maryli Rodowicz. I Pink Floyd. A obok tego wannabe samoświadome audycje redaktor Gacek – w końcu to suknia jej projektu gra sporą rolę w teledysku do Jesteś pragnieniem.


Nie pastwiłbym się nad tym chochołem wyżej, gdyby nie to, że ta płyta jest dźwiękowym uosobieniem takiej postawy. Czy to szkodliwe? Niekoniecznie. Czy sprawia, że wywracam oczami? Owszem. Nie traćmy z oczu wspomnianej dziennikarki: śledzę jej działalność w mediach społecznościowych z mieszanką zafascynowania i poczucia bezgranicznej żenady. Ale o tym parokrotnie mówiłem, choćby przy Fontaines D.C. (cytowałem zresztą tekst o Please Kill Me). Nadmieniam jednak, że panie pojawiają się wspólnie nader często.

Kilka miesięcy temu pastwiłem się nad powyższym singlem. Pisałem wtedy: wszystko polega na ładnych, delikatnych i sugestywnych słowach. Zwróćmy uwagę, że tekst (dostępny w opisie teledysku, jeśli komuś nie chce się słuchać) nie mówi w zasadzie niczego konkretnego. Niedopowiedzenia, gry słów, bezpośrednie zwroty do słuchacza, skróty myślowe. Zdania i ich równoważniki, które nadają sens życiu, które w końcu każe biec, gdy szybko ucieka czas, ale jednak składa się również z pragnień. Warto marzyć, warto pragnąć. Ach, tyle mam w głowie. Elementem coachingu byłoby rozdmuchiwanie prozy życia w naładowane emocjami słowa, luźno rzucane myśli, które mają nakłonić do refleksji. Wiecie, tak naprawdę każdy z nas jest taki uduchowiony.

Dziś podtrzymuję te słowa, a przykładów na ich potwierdzenie jest jeszcze więcej. Doszła też apoteoza Warszawy (utwór, kto by się spodziewał, Warszawa czeka). Trzeba przyznać, że między tym wszystkim jedyna gościni na płycie, tj. Kayah, wpasowała się całkiem sprawnie – utwór Carmen sprawia wrażenie najmniej pół-popowego, pół-wzniosłego, będąc po prostu pompatycznym, z dodatkiem elementów flamenco.


Oczywiście, nie mówię, że każdy ma słuchać wielce niezalowej muzyki, a z liryki tolerować tylko no future i Bąkowskiego. Spoko. Przykro zaczyna mi się robić raczej, gdy patrzę na szalejący ze wzruszenia fanklub lub pełne wzniosłych emocji sesje zdjęciowe i wywiady. Widzę wtedy, że za Miłością nie stoi nic innego, tylko opisany wyżej stereotypowy słuchacz i artysta. Nieszkodliwy, znośny, ale taki, na którego patrzę raczej z pobłażaniem.

A szkoda.

Smoq
PS. Tytuł stąd.

Komentarze

Najczęściej czytane

Imithe le fada

  Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025  musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.   Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.  Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są d...

Lubisz boksik?

OFF Festival jaki jest, każdy widzi. Co roku grupka fanów zastanawia się, czy line up w sumie okazał się super, czy może jednak beznadziejny, czy jeden hydrant wystarczy dla wszystkich i ile razy uda się zrobić Arturowi Rojkowi zdjęcie z przyczajki. I wszystkie te zabawy są fajne, ale pogadajmy o koncertach. Bo - jak zwykle - jest o czym. Do tego posta powstawiałem trochę świeżych linków z amatorskich nagrań, więc nie zdziwię się, jeśli coś spadnie. Wstęp może być w zasadzie taki sam, jak co wakacje - dyskusji o repertuarze było sporo, w tym roku przeważało kwestionowanie headlinerów, sceny One Up Tiger, obecności Johna Mausa i Otsochodzi. Dodajmy do tego, że akurat na weekend pogoda się załamała, że nie dojechał saksofonista zespołu Maruja, a gitarzysta Hotline TNT spadł ze sceny i złamał nogę, a ktoś pomyśli, że było słabo. No więc nie było - o to, zdaje się, nie trzeba się martwić. W tym roku byłem na OFFie nie tylko prywatnie, ale przynajmniej w części służbowo, więc w najbliżs...

Z Gdyni, a nie skądś tam

Po trzech latach od słynnego ewakuowanego Open'er Festivalu ponownie odwiedziłem Gdynię. Jeśli nie trafiliście tu po raz pierwszy, to wiecie, że jestem raczej odbiorcą skrojonym pod OFFa, ale przy kilku poprzednich razach w Kosakowie również bawiłem się nieźle. Zresztą po wpisach o Primaverze widać, że na dużych imprezach też się odnajduję. Spora część ogłoszeń zachęciła. A jak było tym razem? Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.  Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magda...