Przejdź do głównej zawartości

Porządek publiczny to przecież wasza sprawa


Nie brakowało okazji, by usłyszeć o Fontaines D.C.. Dubliński skład wydał właśnie swój pierwszy longplay, poprzedzony kilkoma singlami. W zeszłym roku zagrali na katowickim Off Festivalu, oprócz tego dopisuje się ich do brexticore'u. Dziś słuchamy albumu Dogrel.

Dobra, ale czym właściwie jest ten cały brexitcore? Nietrudno się domyślić po nazwie: to muzyka powstała na fali komentarzy na temat Brexitu oraz całej sytuacji społeczno-politycznej, która do niego doprowadziła. Bywa, że hasło "muzyka zaangażowana" zdaje się być naiwne, dziś rzadko kiedy się ona zdarza, a jeśli nawet – raczej bywa wyśmiewana. Przynajmniej w sytuacji naszego nadwiślańskiego kraju – gdy VooVoo lub inne trójkacore chce mi w 2019 roku przekazać cokolwiek o buncie czy obywatelskim nieposłuszeństwie, ogarnia mnie pusty śmiech. Niech wypierdalają z tymi swoimi miękkimi fotelami, w których siedzą. Sam też siedzę w ciepłym i wygodnym pokoju, ale w swoim buncie mam jeden przywilej, którego im już od dawna brak: młodość. Szczerze przyznam, że "piosenka polityczna" też kojarzy mi się raczej z rozmaślonymi mdłościami doznawanymi podczas słuchania Kaczmarskiego (tfu, żonobijco), choć zdaję sobie sprawę, że jest to krzywdzące wobec gatunku – w końcu istnieje niejeden utwór mówiący otwarcie o polityce, który nie budzi żenady. Ba, to prawdopodobnie przytłaczająca większość.

Istniało jednak podziemie i różne jego odłamy. W tym punk.


Wystarczy wspomnieć, że on sam w sobie jest polityczny, a Fontaines D.C. czerpią z niego całymi garściami bez skrępowania. Na głównej playliście, dzięki której zapoznałem się dokładniej z tym konkretnym rodzajem muzyki, mam też zespoły Cabbage, Shame, LIFE, Girls In Synthesis, IDLES, Heavy Lungs, Dream Wife, Drahla, Vulgarians i DITZ (poczytać o nich możecie tutaj). Wygląda zatem na to, że można mówić o konkretnym ruchu. Cechami wspólnymi byłyby momentami dość toporne ociosanie stylistyczne i nieukrywana antyestablishmentowość. Jest trochę betonowo, to fakt. A jednak: jest to i intrygujące w kontekście społecznym, i pociągające jako muzyka. Wracamy do brudnych, robotniczych podwórek. Zaraz, "wracamy"? Nie, bo one nigdy nie zniknęły. Nie ma co romantyzować, wymyślać jakiegoś pięknego, autentycznego buntu w ubiegłych dekadach, pisać jak pewni dziennikarze na temat Please Kill Me: "[...] jest jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Jest wciągająca, fascynująca, zabawna, tragiczna, brutalna, cielesna, nieprzyzwoita, magiczna, romantyczna, dzika i szalona. Młodość, wolność, muzyka, narkotyki, seks, przemoc, moda, Nowy Jork. Prostytutki, drag queens, dilerzy, muzycy. Nikt nikogo nie ocenia. Każdy opowiada swoją historię" – nie, kurwa, nic tu nie jest magiczne i romantyczne, a każdy ocenia. Jest brudno, jest brzydko, jest dużo błota i pustaków. I nie ma w tym nic pięknego. Jedyne, co się zgadza, to własne historie.

Tym razem rozgadałem się na wstępie, ale spokojnie: już zapraszam do tekstu o samym zespole i jego płycie.


Fontaines D.C. swoją nazwę wzięli od – po pierwsze – postaci z Ojca Chrzestnego, czyli znanego muzyka, Johnny'ego Fontane'a (z powodu jego brylowania w miejscach publicznych i kontrastującej z tym pokory wobec dona Corleone), oraz – po drugie – miejsca pochodzenia: Dublin City. Tytuł albumu, Dogrel, wiąże się natomiast z typem pubowej poezji, co zupełnie nie kłóci się z deklarowanym przez zespół inspirowaniem się bitnikami.

Płyta obejmuje jedenaście utworów, trwających w sumie trzydzieści dziewięć minut. Część z nich znaliśmy już wcześniej z singli nagranych w Darklands Audio, ale na potrzeby spójności albumu zostały nagrane jeszcze raz; różnice da się usłyszeć. Czy były to dobre zmiany? Nie jestem przekonany, ale o tym później. 

W tekstach znajdziemy odwołania do Jamesa Joyce'a, Williama Yeatsa oraz wspomnianych beat generation i dogrel, ale też do dublińskich "widokówek" rozumianych jako konkretne, żywe obrazy miasta. Jest komentarz społeczny: wychowanie w czasie recesji nie daje wielu perspektyw na przyszłość, pojawia się desperacja. W dodatku Irlandczyków wkurwia Brexit, który jest kolejną cegiełką (a raczej: ogromną cegłą) tworzącą mur między Irlandią a Wielką Brytanią (dodatkowy trigger: Irlandia Północna). Z wywiadów z zespołem wynika, że anglofobia wokół nich się nasila. Sami mówią, że wystąpienie sąsiada z Unii im zwisa, bo to jego decyzja, ale nastroje w kraju faktycznie się pogarszają. Do tego dochodzi sprzeciw wobec kapitalizmu, który preferuje pieniądze nad życie czy sztukę, odbierając ich miastu charakter. To jednak przede wszystkim album o tym, w jaki sposób miejsca produkują ludzi, nierozerwalnie wnikając do ich psychiki.


Teraz trochę w kontekście brzmienia. Jeśli jesteście zainteresowani postpunkowo-rockandrollowo-garażowymi gitarami, wypełniającymi całe dostępne tło w nieco shoegaze'owym stylu: znajdziecie je tu od pierwszej chwili. I osadzone na nich – czysto punkową rytmikę, skandowane z typowo dublińskim akcentem teksty, maksymalnie wpadające w ucho refreny. Sha Sha Sha można odrobinę skojarzyć z London Calling, a Television Screens brzmi jak wyjęte ze starych płyt The Smiths. Ogólnie jest to również dość popowa płyta, raczej nieodrzucająca słuchaczy, którzy szukają indie rocka. 

Ostatnia kwestia to różnice między singlami a ostatecznymi wersjami z lp. Hurricane Laughter w wersji z Darklands miało mocniej wysunięte ponad tło gitary, krótszy wstęp i inną ścieżkę wokalu. Co ciekawe, opcja albumowa mimo tego jest o sekundę krótsza. Ona brzmi jak poprzednia, ale wrzucona w filtr Sleaford Mods – głos Griana Chattena przypomina raczej przemowę na muzycznym tle niż wokal piosenki. Chequeless Reckless oraz Boys In The Better Land przeciwnie, zdają się odszumione, odgarażowione. 


Dublin in the rain is mine / A pregnant city with a catholic mind / Starch those sheets for the birdhouse jail / All mescalined when the past is stale, pale – tak zaczyna się ten album, już od początku informując, że znajdziemy na nim wiele działających na wyobraźnię obrazów, ale i niejedno spostrzeżenie na temat trudnej rzeczywistości. No dobra, to poprzednie zdanie wyszło mi dość mdło, ale zapewniam: Dogrel mdły nie jest, wręcz odwrotnie.

Jeśli rock umarł, a jego pogrobowce mają wyglądać w ten sposób, to krzyżyk na drogę. In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. Nie będę tęsknić.

Smoq
PS. Tytuł stąd.

Komentarze

Najczęściej czytane

Kiedyś skinheadzi i punki, teraz futbolowe gangi

No dobra, piątek, pobiegane. To teraz rozejrzyjmy się po rzeczach do przesłuchania. O, no tak, przecież mamy zapowiedzianą epkę Escape Control , wydawnictwo self-titled. Sześć numerów, z których część można było poznać wcześniej na YouTubie. Tych gości z Krakowa poznałem akurat na naszym festiwalu licealnym, ale dobre i to – źródło to źródło. Pamiętam, że ich koncert był całkiem spoko, trochę zdarłem sobie gardło, gdy pełen entuzjazmu brałem udział we wspólnym śpiewaniu z publiką. A, bo ścigaliśmy się z koleżanką, kto głośniej zakrzyknie "Escape Control", to dlatego. Wygrałem. Sprawdziłem ich potem na YouTubie, zapisałem, polubiłem na fb i tak dalej. Wygląda na to, że wzajemnie się zapamiętaliśmy, bo parokrotnie widziałem lajki Jaśka Rachwalskiego na peju. No dobrze, ale ad rem. Jak wspomniałem we wstępie, epka liczy sobie sześć numerów. W tym cztery są po angielsku, dwa po polsku, a jeden z tych to zapis live session. Całość zamyka się w dwudziestu pięciu

Miękkie piersi, twarde narkotyki

Nagle znikąd pojawia się nowa płyta  Taco Hemingwaya , czyli Café Belga . Tym razem nasze zdania były podzielone, więc tekst będzie w formie dialogu, rozmowy, a nie zwykłej recenzji. I to tak samo niespodziewane, jak i samo wydawnictwo. Dwaj piękni i młodzi mężczyźni z Warszawy postanowili odsłuchać nowego Filipa Szcześniaka, znanego raczej jako  Taco Hemingway . Jednemu siadło, drugiemu niezbyt. I teraz rodzi się pytanie - jak o tym napisać, gdy obaj mają swój udział na Odbiorze? Odpowiedź jest dość prosta. Można wejść w polemikę. Można było też upublicznić dwa niezależne od siebie teksty, lecz po bardzo długiej (jakaś minuta) naradzie postanowiliśmy pójść raczej w tę stronę. SMOQ Zacznijmy od tego, że obaj sądzimy, że TACONAFIDE to szajs. Po prostu nijak nie wchodzi, no i na to nie ma rady. Jakkolwiek mi Szprycer czy Wosk  weszły, za to Marmur czy wychwalana Umowa o dzieło już niezbyt. Co do Trójkąta warszawskiego raczej się zgadzamy, że był sztosem lirycznym i prod

Jakieś sto tysięcy słow na tym betonie zapisałem

W ostatni czwartek ukazał się pierwszy nowy singiel zapowiadający nadchodzący album duetu SARAPATA . Radical Kindness to więcej niż jeden numer - w tym przypadku jest to koncepcja idąca za całym krążkiem. Jeszcze w środę spotkaliśmy się w Czwórce, by o tym pomyśle porozmawiać. Efekty poniżej. Moim gościem w Muzycznym Lunchu był Mateusz Sarapata, rozmawialiśmy jeszcze przed oficjalną premierą Radical Kindness , ba, nawet przed prapremierowym pokazem w Kinie Kultura. Robi się z tego piramida, więc może zostańmy przy tym, że oto klip w reżyserii Sylwii Rosak: I jeśli pamiętacie prześwietną EP1  z 2021 roku, to po pierwsze: powraca chłód, który mi kojarzył się zawsze z górskim strumieniem, ale tym razem jest to dużo łagodniejszy nurt. Po drugie: gościnnie ponownie słyszymy tu Marcelę Rybską, a i wspomnianą reżyserkę możecie kojarzyć dzięki klipowi do Rework . Całą rozmowę możecie znaleźć tu:  SARAPATA: "Radical Kindness" to manifest bycia dobrym dla siebie i dla świata . Niedługo