Przejdź do głównej zawartości

Rzuć to wszystko, co złe


Shiny, shiny, shiny boots of leather... Opowieści o wręcz legendarnej scenie punkowej nie brakuje. Dużo z nich zbiera w całość książka Legsa McNeila i Gillian McCain, Please kill me; punkowa historia punka, w równej mierze kreując obraz walczący z romantyzowaniem swoich bohaterów, co podtrzymując wspierający je mit. 

Skąd w ogóle ją wziąłem? Polska wersja wyszła dopiero w tym roku w marcu (gdy pierwsze wydanie oryginału ukazało się w... 1996!), trafiłem na nią na jednym z blogów muzycznych. Gdy już dostałem Please kill me w swoje ręce i zacząłem czytać, nie mogłem się oderwać.


Autorami są Gillian McCain, kanadyjska poetka, oraz Legs McNeil, jeden z ojców założycieli słynnego zinu Punk, mocno powiązanego z rozwojem ówczesnej sceny, praktycznie prekursora dotyczącej jej prasy. W posłowiu możemy się dowiedzieć, jak wyglądał ich proces twórczy w wypadku Please... - wybrali setki wywiadów autorstwa wielu dziennikarzy, a po przebraniu rzeczy nienajważniejszych wywalili około 90% materiału. I tak skończyło się na sześciuset stronach i w okolicach dwóch setek bohaterów. Zdumiewające, co? Można nawet odnieść wrażenie, że w takim nagromadzeniu ludzi łatwo się pogubić. I z początku tak jest, lecz potem kojarzy się już przewijające się częściej nazwiska, a ostatecznie również ich rolę w historii.

Szeroko znanych bohaterów nie jest tak trudno zliczyć. Iggy Pop, Lou Reed, Debbie Harry, David Bowie, Johnny Rotten, Sid Vicious, Patti Smith, Ramones - a to tylko ci najbardziej wiodący. Oprócz tego przewijają się barwne postacie, jak muzycy The Clash, Talking Heads, Television, New York Dolls, Dead Boys czy wielu innych składów. Można też trafić na ludzi, którzy nie mieli wielkich zasług dla muzyki per se, ale dla środowiska już jak najbardziej. Byłe partnerki i partnerzy wspomnianych, techniczni, aktorzy, reżyserzy, poeci. No, od groma ksyw. Ale o tym później.

Chcesz być na bieżąco? Polub nas na Facebooku!

Wychodzi na to, że wszystko zaczęło się od zespołów MC5 i The New York Dolls. Jedna z osób dosłownie wspomina o tym, jak bardzo wkurwieni byli na muzykę, w której jeden utwór potrafił zająć całą stronę A, a w nim zawarte było siedmiominutowe solo na perkusji i dziesięciominutowe na gitarze. Kult wydłużania swojego grania, muzycy niczym bogowie, drogie fury i ogromne posiadłości. Zrzygać się było można. Stąd pomysł, by zacząć grać szybciej i, przede wszystkim, krócej. To była inspiracja rock'n'rollem lat 50., więc tak też dość długo ich klasyfikowano. Termin punk był wtedy zdecydowanie obraźliwy i jeszcze nie wiązał się z gatunkiem muzycznym. 



Przy okazji została przyjęta glamrockowa stylówka. Mężczyźni ubrani w sukienki, skóry i szpilki mieli szokować i spełniało to swoją rolę idealnie. Dochodziło do tego dużo narkotyków i wielka otwartość seksualna, głównie pod kątem bycia bi. Wokół Iggy'ego czy Lou Reeda było wielu transwestytów i drag queen, co wiązało się również ze środowiskiem przedstawień Theatre of the Ridiculous czy pupilków Andy'ego Warhola.

Jak nietrudno się domyślić, całe zjawisko z początku dotyczyło wąskiej grupy ludzi. Na pierwsze ileś koncertów wielu znanych później grup, jak choćby Ramones, przychodziło z dziesięć osób, z czego większość się powtarzała. Powstały kluby, z których najważniejsze były CBGB i Max's Kansas City. Większość nie ćpała jeszcze na potęgę, lecz względnie prędko miało do tego dojść. The Stooges i The Velvet Underground szybko stały się rozpoznawalne, pełniąc rolę ojców chrzestnych dla całego ruchu już w czasach, gdy David Bowie był jeszcze uznawany za nudziarza.

Zaczęły pojawiać się kolejne zespoły i następne projekty ludzi znających się wcześniej z innych. Pomieszanie z poplątaniem. Ramones, The Heartbreakers, Gang Wars i inni. Stopniowo robiło się coraz gęściej, coraz bardziej intensywnie. Palono, wciągano, łykano i wstrzykiwano różne substancje bez opamiętania. Niektórzy zdążyli wcześnie umrzeć. I tak to się właśnie kręciło, z narastającym natężeniem, o szczegółach którego warto poczytać.

Zmieniło się po wejściu punka do mainstreamu, co można nazwać równią pochyłą.


I na tym koniec streszczania książki, bo chodzi raczej o to, żeby ktoś ją kupił i jeszcze czegoś się z niej dowiedział.

Skończyłem Please... wczoraj po południu. Po ostatniej stronie, gdy już przejrzałem cały indeks nazwisk i zamknąłem okładkę, odetchnąłem ciężko i pomyślałem: żesz kurwa. To była ciężka przygoda. Coś jak niszczenie idoli. Niby wszyscy wiemy, jak to było w tamtych latach - brudno i brzydko, wcale nie zawsze sexy - ale dzięki lekturze można poznać pełny obraz z pierwszej ręki. W końcu wypowiadają się ludzie, którzy tam byli i tworzyli to w czasie rzeczywistym.

To przykra droga. Od początków, które wiązały się z buntem i poszukiwaniem tożsamości, przez stopniowe tracenie kontroli i wpadanie w nałogi, a na chorobach psychicznych i śmierci kończąc. Czytelnik jest świadkiem wznoszenia się gwiazd praktycznie znikąd, jak i ich gwałtownego gaśnięcia. Nie wiem, czy zaskakuje mnie, jak wielu bohaterów wywiadów zeszło na atak serca lub inne, dość bezpośrednio wywołane stylem życia przypadłości.

Gillian McCain i Legs McNeil nie oszczędzają muzyków ani ich otoczenia. Częstym jest ukazanie, jak niektórzy zwykli ludzie spotykali swoich bogów, tymczasem oni okazywali się obrzydliwi i aż nazbyt (nie)ludzcy. Z biegiem kariery często stawali się też równie egocentryczni, co wcześniej znienawidzeni przez nich specjaliści od długich solówek. To kolejna rzecz, którą niby każdy wie, a jednak nie czuje się tego tak dosłownie, dopóki nie poczyta się osobistych zapisków znajomych takich osób. Wrażliwe dusze? Owszem. Wstrętni, obrzydliwi manipulanci? Również. Wymieniać można długo, a na dowód przytoczę anegdotę o tym, gdy Sid Vicious bez wahania wstrzyknął sobie solidną porcję spida, dodając do roztworu wodę z zajebiście brudnego kibla. Innym razem Lou Reed nie rozmawiał ze swoim fanem o poezji, tylko proponował mu od razu niezbyt smaczny typ rozrywek seksualnych, taki, rzekłbym, gówniany.

Haha.


Ogromną zaletą Please... jest budzenie tej świadomości równie delikatnie, jak miły jest potężny cios w żołądek. Śmierć ukazana jest jasno, czasem jako dalekosiężny skutek decyzji, czasem jako dzieło przypadku i znalezienia się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Nie jest jak w nieco przesłodzonym filmie CBGB z 2013 roku, gdzie na dłuższą metę większość bohaterów była sympatyczna lub co najwyżej godna politowania. Tu brudy wyciągane są bez znieczulenia. A ilu relacjonujących, tyle opinii i ocen danych postaci.

Oprócz tego, co oczywiste, jest tu pełno muzyki wraz z pogłębionym kontekstem. Wraca motyw niemalże anonimowych osób. Z początku faktycznie, zdarzało mi się myśleć, że chętniej poczytałbym wypowiedzi znanych mi nazwisk, tymczasem szybko zostało to zweryfikowane przez rzeczywistość. Nie ma się czym chwalić, lecz nie słyszałem wcześniej o MC5 ani New York Dolls, o Johnnym Thundersie czy Richardzie Hellu. Nie mówiąc już o znajomych i technicznych artystów. Trafiłem na recenzje, w których opisujący twierdzili, że przez to książce brakuje udziału istotnych i głośnych nazwisk, ukrywających się między tuzinami randomów. Cóż, najwidoczniej ktoś tu nie czytał dokładnie lub w skupieniu, bo to właśnie dzięki nim świat przedstawiony w książce jest żywy i pełnowymiarowy, intryguje możliwością zrozumienia i odbioru na różne sposoby. Dlatego moja playlista z albumami powstała w trakcie czytania rozrosła się do dwudziestu dwóch godzin, a to jeszcze nie koniec.

Dobrze też dojść do tak prostych wniosków, jak choćby danie sobie spokoju z byciem true fanem niektórych składów. Tak, jak po czytaniu Nirvana; prawdziwa historia Everetta True lepiej zrozumiałem, że hejt na Smells Like Teen Spirit wśród fanów zespołu jest dość głupi, a nakręcany głównie przez tych, którzy nie wiedzą, że nie da się skakać wyżej własnej dupy. Bo tamta książka dała mi zrozumieć, jak wyjątkowy był ten utwór w latach 90., ile osób wtedy poruszył, jaką moc przekazywał. Po prostu w ciągu lat się to zdewaluowało, a i kapitalizm zrobił swoje, sprzedając merchandise w sieciówkach. Bo wtedy były czasy (chrum), w których subkultury i muzyka z nimi związana naprawdę zmieniała życie wielu fanom. I tu również można o tym przeczytać całkiem sporo.


Ostatecznie mówię, że zajebiście warto zapoznać się z Please kill me; punkowa historia punka, bo to kawał historii w bardzo przystępnej formie łączenia wywiadów (narracyjna historia mówiona), czego nie do końca się spodziewałem, lecz co właśnie bardzo cieszy. Historii pełnej wzlotów i upadków. Trzeba być przygotowanym na obsceniczne obrazy, lecz to raczej nikogo nie powinno dziwić. Sześćset stron pozwala poznać dobre i złe strony pustego pokolenia, jak śpiewał o nim samym Richard Hell w powyższym utworze. Można się poczuć, jakby siedziało się z nimi w jednym samochodzie.

I to jest jazda bez trzymanki, a wszyscy są naćpani.

Smoq

Komentarze

Najczęściej czytane

Imithe le fada

  Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025  musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.   Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.  Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są d...

Lubisz boksik?

OFF Festival jaki jest, każdy widzi. Co roku grupka fanów zastanawia się, czy line up w sumie okazał się super, czy może jednak beznadziejny, czy jeden hydrant wystarczy dla wszystkich i ile razy uda się zrobić Arturowi Rojkowi zdjęcie z przyczajki. I wszystkie te zabawy są fajne, ale pogadajmy o koncertach. Bo - jak zwykle - jest o czym. Do tego posta powstawiałem trochę świeżych linków z amatorskich nagrań, więc nie zdziwię się, jeśli coś spadnie. Wstęp może być w zasadzie taki sam, jak co wakacje - dyskusji o repertuarze było sporo, w tym roku przeważało kwestionowanie headlinerów, sceny One Up Tiger, obecności Johna Mausa i Otsochodzi. Dodajmy do tego, że akurat na weekend pogoda się załamała, że nie dojechał saksofonista zespołu Maruja, a gitarzysta Hotline TNT spadł ze sceny i złamał nogę, a ktoś pomyśli, że było słabo. No więc nie było - o to, zdaje się, nie trzeba się martwić. W tym roku byłem na OFFie nie tylko prywatnie, ale przynajmniej w części służbowo, więc w najbliżs...

Z Gdyni, a nie skądś tam

Po trzech latach od słynnego ewakuowanego Open'er Festivalu ponownie odwiedziłem Gdynię. Jeśli nie trafiliście tu po raz pierwszy, to wiecie, że jestem raczej odbiorcą skrojonym pod OFFa, ale przy kilku poprzednich razach w Kosakowie również bawiłem się nieźle. Zresztą po wpisach o Primaverze widać, że na dużych imprezach też się odnajduję. Spora część ogłoszeń zachęciła. A jak było tym razem? Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.  Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magda...