Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025 musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.
Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.
Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są dość głośne nazwy na tym naszym alternatywnym poletku. I ta tendencja utrzymała się w zasadzie do końca, bo choćby Ecco2k, Panchiko czy Machine Girl to składy, na które naprawdę trudno narzekać. Co więcej: w miejscu ubiegłorocznej rapowej sceny pojawiła się nowa, jazzowa, a sobotni lineup Sceny Eksperymentalnej składał się wyłącznie z artystów pochodzących z – lub nawiązujących do – Azji. Same dobre zmiany!
Tuż przed festiwalem zostały za to odwołane występy wspomnianych Snow Strippers, Nali Sinephro i IGLOOGHOSTA. Wcześniej wypadł też Blank Banshee. W zamian dostaliśmy HiTech, Anatole'a Mustera i Mechatoka, raczej godne zastępstwa.
W tym roku przyjechałem na teren prosto z Czwórki, więc nie wyrobiłem się na pierwsze piątkowe koncerty, ale akurat zarówno Anię Szlagowską, jak i Hanię Derej miałem już okazję widzieć przy różnych okazjach, z obiema też rozmawiałem – pierwsza jest świetną wokalistką czerpiącą m.in. z beskidzkiego folku, a druga genialną pianistką z nowym elektronicznym zwrotem.
Dlatego też pierwsza na mojej liście była Nilüfer Yanya, autorka już trzech udanych indierockowych płyt, ostatnia, My Method Actor, ukazała się w ubiegłym roku, a niedawno dołączyła do niej epka Dancing Shoes. I nie, nie jest to Monika Brodka. Skojarzenia? Trochę The Breeders, bo to jest podobnie wycofane brzmienie. Tu też od razu muszę Wam przyznać, że mój entuzjazm jest w tym roku ograniczony, bo to doskonały przykład – problemów było niewiele (ot, pojawiła się usterka na linii gitara-efekty, ale dość szybko została zażegnana), było za to trochę nerwówki, poza tym wszystko grało, ale czy odczuwam jakieś wow? Nie. Choć dla uczciwości dodam, że im dalej w las, tym lepiej i pewniej brzmiała Nilüfer.
To był też pierwszy clash, przez który nie dotarłem na Os Mutantes, brazylijskich rockmanów spod znaku bossy novy. I trafiły do mnie bardzo mieszane opinie: dla jednych fajne gitarki, dla innych jednak nie do końca spodziewany klimat. Nie mnie rozstrzygać, bo w tym czasie stałem w kolejce po wodę z jedynego znanego mi źródła, czyli hydrantu. Powrócił zatem coroczny problem, choć należy przyznać, że w następnych dniach pojawił się beczkowóz, tyle że jego zawartość szybko się kończyła.
Byłem za to absolutnie gotów na KNEECAP.
Wracając do ogłoszeń, tu wydaje mi się, że był to strzał w dziesiątkę, bo to jest ich moment, ich rok, bo oprócz tego że wydali Fine Art, które rozsławiło ich poza Irlandią Północną, to jeszcze współtworzyli scenariusz oraz zagrali w przezabawnym fikcjonalizowanym filmie o sobie samych. Sezon rozpoczęli aferą z Coachellą i "agresywnymi wypowiedziami politycznymi", z podobnego powodu odwołany został występ w Niemczech, do nich dołączyło BBC niestreamujące ich podczas Glastonbury, a w ostatniej chwili swoje dołożył również węgierski rząd, zakazując im wjazdu, co uniemożliwiło im występ na Szigecie. Nic zatem dziwnego, że w trakcie OFFowego koncertu padło parę niemiłych słów pod adresem Viktora Orbána – w końcu KNEECAP bezpardonowo uderzają w polityków i w osoby popierające ludobójstwo w Gazie.
Niektórzy za to słusznie zwracają uwagę, że hasła dotyczące odległego konfliktu niosły się o wiele bardziej niż te dotyczące wojny u naszych wschodnich sąsiadów, do okrzyków "slava Ukraini" mało kto dołączył, a zespół je zignorował. Nie chcę zarzucać nikomu "mody na protest", czy jakkolwiek to nazwać, natomiast warto się zastanowić, czemu tłum masowo skanduje poparcie dla jednych ofiar, a niemal kompletnie pomija drugie, zdawałoby się, bliższe i bardziej widoczne na co dzień za sprawą naszej sytuacji geopolitycznej.
Performatywnie występ tria z Belfastu był znakomity: zarapowany w pełni na żywo, energetyczny za sprawą nawijek oraz dubstepowych bitów, z częstymi zachętami do robienia młynów na publice, na sam koniec DJ Próvai zresztą standardowo wbił się w tłum. Patrząc z tylnych rzędów odniosłem wrażenie, że szaleństwa po stronie widzów mogło być więcej, ale może tylko mi się zdaje. Tak czy inaczej: miałem poczucie, że widzę coś bardzo aktualnego, istotnego i wartego mojego czasu.
Trochę inaczej było z Kraftwerkiem. Szacunek do klasyki to jedno, ich rola w historii muzyki elektronicznej jest niezaprzeczalna, natomiast dziś trącą lekko naftaliną, podobnie jak kino obrazu-ruchu sprzed stu lat, na którym możemy obserwować zachwyt nad dynamiką metropolii i ruchu ulicznego. I dla niektórych to pewnie fajna retrofuturystyczna podróż w czasie. Z dzisiejszej perspektywy był to jednak koncert kocykowy, do słuchania jednym uchem, czego nie zmieniły ani polskie akcenty w tekście, ani – to oddaję – doskonale dobrane wizualizacje. Osobiście wolę też Das Model od The Model, ale trudno nazwać ten wybór w setliście zarzutem.
Wieczór skończyłem zaglądając na chwilę na Yaeji, na którą nie miałem już siły, ale wyglądała jakby dowiozła wyśmienite show. Sama radośnie tańczyła przed didżejką, wplotła do zestawu utworów Jessy Lanzę i ogólnie emanowała pozytywną energią. Cieszy mnie dobry odbiór jej występu, bo to jej pierwszy raz w Polsce, więc powinna nas dobrze zapamiętać. Na YT wisi jeszcze nagranie - Yaeji | OFF Festival 2025 Katowice, Polska (01.08.2025 r.).
Dzień drugi to Hinode Tapes, po których spodziewałem się brzmienia idącego raczej w kierunku tegorocznej płyty Ita, o której rozmawialiśmy w Czwórce jako o ambiencie japońskiego świtu, a tymczasem panowie radośnie odpięli wroty i poszli w stronę narastających dronów. Szanuję ich decyzję, to nadal bardzo jakościowe granie, ale miałem ochotę na coś innego. Przypomnijmy skład: Piotr Chęcki na saksofonie, Hatti Vatti na syntezatorze i gitarze oraz Jacek Prościński na perkusji. Oni zwyczajnie nie mogą źle zagrać. Niemniej – zajrzałem na Męty, których płyty nadal boję się posłuchać, i trafiłem akurat na samą końcówkę, ostrą jak przecinak, więc jestem przekonany, że fani byli zadowoleni.
Omasta zadebiutowała na OFFie na dużej scenie z materiałem z albumu Madvillany, czyli klasyczka autorstwa MF DOOMa i Madliba. Co do tego drugiego to nie jest już tajemnicą, że chłopaki dogrywają się na jego album w towarzystwie duetu DOMi & JD BECK oraz Thundercata, więc nieźle startują, biorąc pod uwagę że ich płyta Jazz Report From The Hood trafi do nas dopiero jesienią tego roku. Co można o nich powiedzieć: są to młode koty, więc zabrzmieli tak, jak trzeba, ewentualnie może lekko zbyt czysto, bo jednak siłą oryginału są wszystkie rysy i zagniecenia. Nie wiem, niestety, jak brzmią ze swoim własnym materiałem, bo na scenę jazzową bardzo trudno było się wepchnąć, ale wiem że dołączył tam do nich Believe - producent, DJ i raper z Atlanty. Podobno był ogień.
I tym samym Phoebe Lunny, Selin Macieira-Boşgelmez i ich perkusistka grzmiały mocnymi słowami potępiającymi gentryfikację, transfobię, policyjny terror, kapitalizm, zmaskulinizowaną przemoc, pobłażanie molestującym znajomym czy rządy niezezwalające na małżeństwa jednopłciowe. Dużo, obficie i ostro. I wiecie co? Bardzo dobrze, bo miło już było. Co więcej: wśród artystów widać ogólne wzmożenie w tej kwestii. Propalestyńskie hasła pojawiały się często, proqueerowe też, proukraińskich ostatecznie również nie zabrakło, choćby na Hinode Tapes, choć sumarycznie było ich niewiele.
Co pomaga w przypadku muzyki i przekazu Lambrini – to, że są to chwytliwe numery. Love gości w moich słuchawkach bardzo często, Cuntology 101 każe się uśmiechnąć, zwłaszcza na żywo, a szereg innych zachęca do pogowania, co też uczyniłem.
Doszło też do dwóch ciekawych sytuacji. Pierwsza to skandowanie "kto nie skacze, ten z policji - hop, hop, hop" przez publiczność, ku doskonale widocznej dezorientacji zespołu, który jednak próbował się do tego dostroić. Druga to ludzka piramida z widzów i widzek zainicjowana przez samą Phoebe. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że na fanowskiej grupce OFFa parę dni wcześniej zaczęły pojawiać się nawoływania do zmontowania takiej figury podczas koncertu KNEECAP, zbiorowo obśmiane i poza tym zignorowane. Wesoły przypadek.
Do tej pory pogoda była dość znośna. Padało jeszcze przed moim piątkowym przyjazdem i w dniach poprzedzających festiwal, ale do 21:30 w sobotę nie zanotowałem większych problemów. A potem zaczęło grać Have A Nice Life i burza przyszła jak na zawołanie. Amerykanie również zagrali w Polsce po raz pierwszy i gdyby nie to, że rzadko odwiedzają Europę, powiedziałbym że chętnie do nas wrócą, bo publiczność nie zmieściła się w trójkowym namiocie. Zgodnie zresztą z oczekiwaniami, bo na OFFowej grupie można było się dopatrzeć wielu komentarzy pomstujących na takie umiejscowienie tego koncertu. I nie był to jedyny taki przykład, od razu do głowy przychodzi też Geordie Greep.
Na początku myślałem, że przesiedzę ich koncert pod drzewem trochę z tyłu, ale wraz z pierwszymi kroplami zaczął się wielki exodus, więc założyłem płaszcz przeciwdeszczowy i podszedłem bliżej. Warto było, bo tym razem cały ten narastający, gęsty klimat doskonale ze mną rezonował. Nie przeszkadzały mi drobne problemy techniczne, czyli przesadne buczenie i dźwięk jakby nie do końca wpiętego, niestykającego kabla, które zresztą szybko zniknęły. Grzmoty i pioruny przy Bloodhail czy Deep, Deep? Bardzo proszę.
Naturalnie Deathconsciousness to materiał najlepiej rozpoznany przez wszystkich, śpiewany chóralnie wraz z Danem Barrettem, niemniej pojawiły się też kawałki z Sea of Worry i zdaje się że jeden numer z The Unnatural World. Fajny, przekrojowy zestaw, zabrakło mi chyba tylko I Don't Love.
Czas na następny spory clash, czyli Jamesa Blake'a w tym samym czasie co Portrayal of Guilt. Tu sprawa jest lekko skomplikowana, bo z jednej strony to faktycznie było nałożenie się dwóch interesujących wykonawców, ale z drugiej wiedziałem, że na żadnym nie wysiedzę całego setu. Dlatego posłuchałem pięknych dźwięków niesionych przez smutny wokal na dubstepowym bicie i zachwyciłem się ich soczystością oraz reżyserią kolorystyczną świateł... po czym zmyłem się na diabły. A przynajmniej tak myślałem, bo moje skojarzenie z PoG to raczej blacki i armagedon w rodzaju utworu ...where the suffering never ends, a dotarłem, owszem, na screamy, ale na nisko-dudniącym bardziej sludgowym brzmieniu. Zostałem niemal do końca, bo wygniotło podobnie jak Amenra parę lat temu.
Dalej jednak zaczynało się poświęcanie relacji, czasu wolnego i innych występów, bo nadciągnęła najbardziej bolesna nakładka ze wszystkich na tegorocznym OFFie, czyli MJ Lenderman i María José Llergo. Z bólem serca odpuściłem amerykańskiego gitarzystę, mimo że po początkowym oporze baaardzo mocno się przekonałem do jego solowej płyty, i od razu stanąłem w jakimś trzecim czy czwartym rzędzie na Hiszpance.
W tym momencie w dotychczasowym zestawie najlepszych koncertów wymieniłbym KNEECAP, Lambrini Girls i Have A Nice Life, czyli same dość intensywne i przeważnie gitarowe składy, a tym razem scenę przejęło trio w składzie: perkusja, klawisze oraz wokal, miejscami ograniczające się jedynie do duetu tych ostatnich. W tym przypadku więcej mi nie trzeba. Po ogłoszeniu Maríi José już kilka miesięcy temu wiedziałem, że chcę ją zobaczyć, dlatego wspomniałem o niej w rozmowie z Arturem Rojkiem, zastanawiając się, czy pojawi się ktoś reprezentujący też bardziej popową odmianę latino.
Bo jeśli chodzi o tę artystkę, to słyszałem na backstage'u straszliwie krzywdzące określenie "Rosalía dla ubogich". Tak, dziewczyny kształciły się w tej samej instytucji, Escola Superior de Música de Catalunya, ale w przypadku Llergo tradycje muzyczne sięgają kilku pokoleń. Jej flamenco jest osadzone w historii Andaluzji, zresztą w zalinkowanym wyżej utworze możecie usłyszeć głos jej dziadka, a na koncercie wykonała też utwór Pena Penita Loli Flores. I zrobiła to doskonale, podobnie jak wszystko inne, to zdecydowanie najlepsza wokalistka, jaka przez te trzy dni zawitała do Katowic. Amplituda nastrojów – od jej spontanicznego szczęścia i serc posyłanych publice do poruszającej pieśni o smutku – mnie osobiście wgniotła, czułem na twarzy gorąco, a obok dwie osoby zaczęły otwarcie szlochać.
A to jest absolutnie przesympatyczna dziewczyna, o czym na końcu posta.
Musiałem ochłonąć, więc zrobiłem pitstop, a następnie zajrzałem na moment na Geordiego Greepa, a raczej: próbowałem do niego zajrzeć, bo powtórzyła się sytuacja z HANL, czyli koszmarnie przepełniony namiot. Nie zostałem zatem na długo, tym bardziej że w przypadku gitary zawsze byłem po stronie grania prostego lub prostackiego, a nie wirtuozerskiego, więc piętnastominutowe jamy i zabawa w liczenie procentowego przyspieszenia Holy, Holy nie bardzo mnie fascynują.
Następnie zacząłem już kolejkować Fontaines D.C., bo stwierdziłem, że jeśli zobaczę ich trzeci raz i znowu z szarego końca, to coś mnie strzeli. A w ich przypadku wizyta na dużej scenie niesie ze sobą duży ładunek znaczeniowy, bo gdy grali tu w 2018 roku byli jeszcze przed wydaniem Dogrel, pamiętam, że w wakacje po maturze słuchałem audycji Agnieszki Szydłowskiej, która przyniosła wieść o zwracających uwagę debiutantach z Dublina, mających wtedy na koncie kilka piosenek w wersji Darklands, które natychmiast trafiły do mojego serca. I zdaję sobie sprawę, że powtarzam tę ckliwą opowiastkę po raz n-ty, ale bardzo zależało mi na zobaczeniu ich właśnie w tym miejscu.
I co? Udało się. To nie jest ten sam zespół, co z tych starych nagrań, stojący jak kołki, jeszcze nie do końca pewny siebie. W tym momencie mają na koncie tyle koncertów, że Grian chętnie krąży po scenie, obraca statywem na mikrofon, macha łapami, rozgląda się – i wciąż nieszczególnie odzywa. A przyznam, liczyłem na jakieś jedno proste, symboliczne zdanie w stylu "it's good to be back". Ale wiem, że to nie w ich stylu, co niektórzy poczytują za bucerę, moim zdaniem niesłusznie. Muszę to jednak przyznać: podniosłej atmosfery ze strony zespołu nie można było odczuć, a I Love You mocniej uderzyło mnie na Primaverze.
Pojawiło się parę starych, punkowych piosenek z Dogrel, cały jeden utwór z A Hero's Death, więcej ze Skinty Fia oraz z najnowszego Romance. OFFowa publiczność jako zbiór lubi wszystkie z nich, co udowodniły wszystkie zdarte gardła, ale wiadomo, jednostkowo są osoby, którym nowy, stadionowy nastrój przeszkadza i które nie po to przyszły. I ja to rozumiem, bo też chciałbym od nich jeszcze jednej punkowej płyty, ale nagranej z obecnym bagażem doświadczeń. Na to jednak się nie zapowiada, więc pozostaje czerpać przyjemność z riffu w Here's The Thing lub krzyczeć do Starburstera. Ale można też się pobujać i lekko wzruszyć przy It's Amazing To Be Young.
Coś jednak pozostanie jeszcze po tym OFFie. Udało mi się złapać autografy dwóch Fontainesów w swoim notatniku, nagrałem też krótkie miłe rozmowy z Metrem, Omastą i Maríą José Llergo, które niebawem wypuścimy w Czwórce w audycji Sprzężne Zwrotne. Jak to się mówi: bądźcie nastrojeni. Ze wszystkimi liczę też na następne okazje, ale w jednym przypadku może być trudno, a musicie mi wierzyć: María w rozmowie jest jak promyk słońca i zrobiła wszystko, by zdjąć ze mnie tremę.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz