Nowy album Nicka Cave'a & The Bad Seeds mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się go, nie śledziłem tej zapowiedzi w ostatnich miesiącach. Zatem gdy ukazał się Ghosteen, nie dojrzałem nawet na miniaturkach okładki, że to właśnie ten wykonawca. Ale już wiem, dlatego zapraszam do tekstu.
Trzy lata po okrutnie ciężkiej płycie Skeleton Tree nie byłem do końca pewien, czy chcę usłyszeć nowości od Nicka Cave'a. Pamiętam, że odsłuchanie jej było mocnym przeżyciem, bo wyzierała z niej rozpacz po śmierci syna artysty. Udało mi się tego dokonać dosłownie raz czy dwa i już więcej nie sięgnąłem po ani jeden utwór, nie licząc słuchania ich na koncercie już niemal dwa lata temu. Było to po prostu zbyt wymagające emocjonalnie.
Ghosteen mimo wszystko przyjmuje się łatwiej, jakkolwiek źle to nie brzmi w tym kontekście.
Jeśli poprzednio Nick rozpadał się na kawałki, wręcz rozdzierał, tworząc potwornie gęstą, składającą się z tragedii atmosferę, to tym razem jest bliżej apatii. Nie ma już siły na nic. Powiem więcej: jest to chyba pierwszy raz, gdy brzmi po prostu staro. Charyzma niemal całkowicie znika, pozostaje zawodzenie wydobywające się ledwo słyszalnie z płuc. Z jednej strony to nadal on, ale z drugiej – to raczej maksymalnie jego połowa, jedna trzecia. Cząstka, która odzywa się do świata.
Podkłady z jednej strony brzmią jak klasyczne The Bad Seeds, choć w stronę powolniejszych, ambientowych kompozycji, jak Push The Sky Away czy Jubilee Street, lecz nie mogłem pozbyć się skojarzenia z soundtrackiem z pierwszego Blade Runnera. Jeździłem dziś trochę po mieście i wysłuchałem całości ze cztery razy i im było później, ciszej, mniej tłoczno i zimniej, tym bardziej krajobraz dostrajał się do płyty.
To przykry jesienny album pełen płaczu. I nakłaniający do niego.
Oficjalna strona podaje informację: "The songs on the first album are the children. The songs on the second album are their parents. Ghosteen is a migrating spirit". Mimo, że druga część składa się zaledwie z trzech z jedenastu pozycji z tracklisty, to zajmuje ona aż pół godziny z albumu, który trwa sześćdziesiąt osiem minut. Najbardziej warty uwagi wydaje mi się utwór tytułowy, zbudowany na partiach smyczkowych, prawdopodobnie najbardziej pompatyczny. Nie widzę w tym niczego złego.
Jeszcze jedna rzecz, której dobrze się lepiej przyjrzeć, to okładka. Jak pisałem wyżej, z początku nie domyśliłem się, że to nowy Cave. Jakoś sporo się tu dzieje, jest dużo kolorów. Jest trochę naiwna i tandetna, szczerze mówiąc. Z drugiej strony, znając historię domyślam się, że to pewne wyobrażenie raju, o którym myśli ojciec, którego dziecko zginęło. Którego sobie życzy, skoro już nic więcej nie można zrobić, bo czasu się nie cofnie, a zmartwychwstania nie istnieją. Moim zdaniem to kolejny dowód bezradności.
Podsumowując: Ghosteen to bardzo dobra, dojrzale skomponowana płyta. Do tego Nick Cave & The Bad Seeds przyzwyczaiło słuchaczy już lata temu. Poprzednim razem całość otaczały demony. Teraz jest to raczej gęsta mgła, zza której słychać głos ukochanej osoby, której jednak nie sposób odnaleźć. Nie ma i nie będzie na to szans. Chyba, że istnieje ten raj z okładki, wtedy może tak. Na obecnym etapie sytuacja jest jednak niezmiennie beznadziejna, a każdy dzień ciąży.
Chciałbym życzyć australijskiemu artyście, żeby zło wreszcie odeszło. Oby rany się zabliźniły, póki co nadal toczy je choroba. Może kolejne płyty są potrzebne, być może pomagają. Zdecydowanie są wspaniałe, choć niestety przeraźliwie smutne i w nawet najmniejszym stopniu niewarte swojej ceny. Są jednak bardzo osobiste i przez to tak istotne.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz