Przejdź do głównej zawartości

No, I don't give a shit



No więc tak. Trochę nie chciało mi się na to iść. Byłem jakiś zmęczony, a płyta Visions Of A Life raczej mnie nie zachęciła. Idąc spać po koncercie doszedłem jednak do wniosku, że dwa razy się pomyliłem. Wolf Alice to zajebisty zespół koncertowy, a Sonbird to taka popierdółka. 

Zaczęło się od komunikacji miejskiej. Najpierw 519 postanowiło mnie olać i pojechać dookoła, przez Koszykową, więc nie wysiadłem obok Patelni, tylko przy rondzie Daszyńskiego. Nic to, najwidoczniej był jakiś powód. I tak byłem przed czasem.

Czekałem na ten koncert parę miesięcy. W październiku napisałem niezbyt entuzjastyczny tekst o Visions Of A Life, więc nie powiem, żeby było to niecierpliwe oczekiwanie z przebieraniem paluchami, ale nadal – poprzedni koncert był super, ten też mógł być. Jako support Sonbird, do którego swego czasu podszedłem z sympatią. Fajnie, fajnie.


A jak wyszło?

Oba zespoły zaczęły o czasie. Młodzi, ładni chłopcy w koszulach pojawili się o dwudziestej. Sonbird grali pół godziny – dość długo w porównaniu z epką, która miała kilkanaście minut. Co mogę powiedzieć? Miłe, generalnie łatwe. Czasem nieco mocniej, ale jednak głównie ballady, ludzie klaszczą razem z perkusją. Niby siedzę w telefonie, ale nóżka chodzi do rytmu. Jednostajnego. Bardziej radośnie podszedłem kiedyś, kiedy było mniej materiału, ale teraz to już trochę nudne. Gdy nie można się zdecydować pomiędzy Kings of Leon a Dawidem Podsiadłą, można wybrać wersję discount obu, czyli właśnie Sonbird. 

Owacje na koniec były jednak wystarczająco głośne, by stwierdzić, że publice mimo wszystko się podobało. Jej swoją drogą przybyło w czasie koncertu, już na samym supporcie pod koniec było prawie tyle, ile na Wolf Alice poprzednim razem. Ale spoko, teraz się tak gra, zrozumiały hype.

Warto zaznaczyć, że już nie mój hype.


Pół godziny później, o 21:00 z zegarkiem w ręku, wychodzi main. 

W międzyczasie wbiłem się między ludzi, niestety w kurtce zimowej, czego później miałem pożałować. Trudno, na tym występie nie będę przecież stał na samym końcu. Czekamy na sygnał z centrali. I tak, jak napisałem: punktualnie wychodzą Ellie Rowsell, Joff Oddie, Theo Ellis i Joel Amey, czyli ciągły od sześciu lat skład Wolf Alice. Byłem ciekaw, czy powtórzą sukces sprzed półtora roku, grając zajebisty koncert. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać.


Jak napisałem już we wstępie: Wolf Alice to koncertowy zespół. Nie odzywają się może zbyt często, ale ich muzyka nabiera życia w wersjach na żywo. Dodałbym basistę radośnie pociągającego naszą swojską Perełkę oraz śmiech i chwilowa cisza ze sceny, gdy jakiś typ z publiki krzyknął "shut up!" do osoby, która klaskała, a zabrzmiało, jakby zawołał do zespołu. Wizualnie też było ładnie, szczególnie godne uwagi były światła na Beautifully Unconventional. W pewnym momencie zacząłem się szczególnie zastanawiać, jak z akustyką, i próbowałem skupić się na usłyszeniu każdego instrumentu z osobna – i owszem, dało się bez problemu.

Podobne wrażenie odniosłem jesienią 2016 roku. Ellie na żywo śpiewa niemalże równie czysto, co na nagraniach, a instrumentarium wybrzmiewa jeszcze dosadniej. Do tego dochodzi ekspresja i co jakiś czas wykrok na scenie w stronę publiczności, rzucone czasem kilka słów celem zaktywizowania ostatnich rzędów – i mamy przepis na naprawdę solidne show. I to też zaleta niedużych klubów, w przeciwieństwie do festiwali: jest bezpośredni kontakt.

Zagrali przekrój obu płyt. Tym razem było mniej wolnych kawałków, dużo bardziej postawili na te dynamiczne lub po prostu hałasujące. Stąd You're A Germ czy Fluffy z albumu My Love Is Cool czy Yuk Foo i Formidable Cool z Visions Of A Life. I dobrze, bo można było (jak niżej podpisany) skoczyć w pogo i (również idąc tym tropem) dostać dwa razy z pięści w twarz. Zespół zachęcał do nawalanki, może trochę niejednoznacznie, ale jednak.



Nieco problematyczną sprawą jest cena wejściówki. Nie ukrywajmy, akurat ci Brytyjczycy nie są specjalnie znani, nie grają też długo (mniej niż półtorej godziny, bis wliczony). A za bilet trzeba jednak zapłacić niemal dziewięć dyszek. Dobrze, że chociaż na piwie w klubie nie zdzierają strasznie, bo liczą sobie standardowe osiem złotych, ale to nie zmienia kosztu wejścia. 

Co wobec tego? 

Jak nietrudno wywnioskować: polecam, warto być, gdy przyjadą znowu, bo to zajebista zabawa. Trzeba się przygotować na cenę, która nie jest tragiczna, ale nadal dość wysoka. Niemal tyle samo kosztował wjazd na Mudhoney w 2013 roku w Stodole, a mają (no dobra, swego czasu mieli mieli) dużo lepszą pozycję od Wolf Alice. Co do Sonbird: zawód. Nie tego oczekiwałem po epce. Takich zespołów mamy teraz dużo, takich grup jest też zwyczajnie sporo już od dobrych kilku i kilkunastu lat. I osobiście nie lubię ludzi ubranych jak modna młodzież typu Starbucks, ale to już osobista fiksacja. 

Smoq

ps. tak, wiem, jakość zdjęć ponownie powala. 

Komentarze

Najczęściej czytane

Imithe le fada

  Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025  musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.   Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.  Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są d...

Lubisz boksik?

OFF Festival jaki jest, każdy widzi. Co roku grupka fanów zastanawia się, czy line up w sumie okazał się super, czy może jednak beznadziejny, czy jeden hydrant wystarczy dla wszystkich i ile razy uda się zrobić Arturowi Rojkowi zdjęcie z przyczajki. I wszystkie te zabawy są fajne, ale pogadajmy o koncertach. Bo - jak zwykle - jest o czym. Do tego posta powstawiałem trochę świeżych linków z amatorskich nagrań, więc nie zdziwię się, jeśli coś spadnie. Wstęp może być w zasadzie taki sam, jak co wakacje - dyskusji o repertuarze było sporo, w tym roku przeważało kwestionowanie headlinerów, sceny One Up Tiger, obecności Johna Mausa i Otsochodzi. Dodajmy do tego, że akurat na weekend pogoda się załamała, że nie dojechał saksofonista zespołu Maruja, a gitarzysta Hotline TNT spadł ze sceny i złamał nogę, a ktoś pomyśli, że było słabo. No więc nie było - o to, zdaje się, nie trzeba się martwić. W tym roku byłem na OFFie nie tylko prywatnie, ale przynajmniej w części służbowo, więc w najbliżs...

Z Gdyni, a nie skądś tam

Po trzech latach od słynnego ewakuowanego Open'er Festivalu ponownie odwiedziłem Gdynię. Jeśli nie trafiliście tu po raz pierwszy, to wiecie, że jestem raczej odbiorcą skrojonym pod OFFa, ale przy kilku poprzednich razach w Kosakowie również bawiłem się nieźle. Zresztą po wpisach o Primaverze widać, że na dużych imprezach też się odnajduję. Spora część ogłoszeń zachęciła. A jak było tym razem? Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.  Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magda...