Rok temu nie napisałem nic dłuższego o wrażeniach z pierwszego razu na festiwalu Primavera Sound w Barcelonie, ale teraz całkiem dobrze wrzucało mi się krótkie notki na fanpejdż, więc postanowiłem skrobnąć coś więcej. Uwaga, będzie długo. A zatem – łapcie, to będzie absolutnie subiektywne podejście do największej imprezy, na jakiej w życiu byłem.
I to nie są przypadkowe słowa, bo według organizatorów w tym roku Parc del Forum odwiedziły 293 000 ludzi, czyli o dwadzieścia tysięcy więcej niż poprzednio. To ponad jeden cały OFF Festival różnicy. Każdego dnia na terenie pojawiło się mniej więcej tyle osób, co na zsumowanym Openerze. I dało się to odczuć, bo kolejki były nieco dłuższe, a tłumy pod scenami większe. Na Wet Leg na przykład nie udało mi się wcisnąć, bo zanim przypłynąłem z maina na Cuprę wszystko się już zapełniło, nawet stać nie bardzo było gdzie. Robi to wrażenie, ale też jednocześnie jest dość upierdliwe.
Odczuwalny był też inny rozkład narodowościowy. Poprzednio słyszałem sporo języków, przede wszystkim hiszpański, angielski, niemiecki i niderlandzki. Tę edycję Primavery zdominowali jednak goście z Wysp Brytyjskich, którzy w dużej mierze byli absolutnie nieznośni. Wiem, że głośne rozmowy na koncertach, przepychanie się czy pijane sprinty połączone z rozlewaniem piwa to nie jest niczyja cecha narodowa, niemniej tu dziwnym trafem niemal zawsze wiązało się to z jakimś rodzajem brytyjskiego akcentu. Krakowski rynek w dobry weekend, tylko że pomnożony przez kilka tysięcy.
Dobra, starczy, czas na lineup.
Musicie wiedzieć jedną rzecz: Primavera Sound to trzy obfite dni koncertowe, ale też osobne otwarcie i osobne zamknięcie, a do tego szereg miejskich koncertów pod szyldem A La Ciutat odbywających się w kilku małych klubach. Część główna mieści się w ramach karnetu, który w early birdzie cenowo wypada podobnie do Openerowego, a na pozostałe wydarzenia trzeba rezerwować wejściówki za kaucją, która jest zwracana w przypadku przybycia na miejsce.
Zatem mój pierwszy dzień to w zasadzie rozgrzewka, bo z zestawu Llum, Hinds, La Casa Azul i Caribou byłem nastawiony wyłącznie na te drugie. Trafiłem na nie dopiero po premierze ubiegłorocznej czwartej płyty, przede wszystkim zresztą za sprawą featu Griana Chattena z Fontaines D.C. w piosence Stanger oraz singlowego Boom Boom Back z udziałem Becka. Obie piosenki to, nawiasem mówiąc, świetne przeboje, więc je polecam, choć żaden z gości nie pojawił się na scenie. Tu też można dodać, że Hinds tworzą obecnie jako duet, ale grają w kwartecie.
Było indierockowo, miło, przyjemnie, do tańca, z bardzo pozytywną energią płynącą ze sceny – życzę sobie i Wam co najmniej ćwierci tego nastawienia na co dzień. Potem posłuchałem ich rozmowy w festiwalowym Radiu Primavera Sound (na tyle, na ile byłem w stanie zrozumieć ich hiszpański) i ta radość to nie jest jedynie kreacja sceniczna, nawet jeśli pod tymi uśmiechami nieraz kryją się złośliwe komentarze.
Dziewczyny zagrały też dwa covery – Spanish Bombs od The Clash, studyjnie wydane już wcześniej, oraz Girl so confusing with Lorde od Charli xcx, które udowadnia, że dobrze napisany numer można zagrać w zupełnie innej aranżacji i też będzie udany.
La Casa Azul posłuchałem ze strefy gastro, bo eurowizyjny klimat to nie do końca moja rzecz, a jeśli chodzi o Caribou, to nigdy nie byłem fanem, więc o ile szanuję granie z live bandem, tak wciąż nie zostałem wciągnięty. I tak oto kończymy Jornada Inaugural.
Następnego dnia nie doceniłem korków i tabunów ludzi podobnie jak ja zmierzających na Primaverę, więc na julie dotarłem dopiero na koniec, w okolicach feminine adornments, czyli najlepszego kawałka z ich ubiegłorocznego długogrającego debiutu, my anti-aircraft friend, który w całości nieszczególnie mnie porwał, bo brzmiał mało zróżnicowanie i niezbyt ciekawie pod kątem kompozycyjnym.
Tak czy inaczej: wielka szkoda, bo wygląda na to, że na żywo julie bardzo zyskują. Chwilę później wybrzmiało moje ulubione lochness pochodzące jeszcze z wydanej parę lat temu epki, może dlatego jestem nastawiony aż tak pozytywnie, bo to co widziałem było wspaniałe – pogadane, pograne, w świetnej formie, ich stylówki dają trochę latami 90., ale to chyba nic dziwnego przy muzyce łączącej grunge i nugaze. Z drugiej strony słyszałem, że warszawski koncert zabiła im realizacja dźwięku, więc trochę mniej mi żal.
Na momencik zajrzałem na Beabadoobee, która brzmiała sympatycznie, widać było, że ma radość z grania, ale widziałem naprawdę mało, więc trudno się wypowiedzieć. Najważniejsze jest dla mnie to, co było później, czyli IDLES – po latach słuchania o ich świetnej formie koncertowej oraz że skończyli się na Brutalism. Lata temu grali na OFFie, nie tak dawno za to na Inside Seaside, ale ani tu, ani tam nie byłem.
I co? Pierwszy raz w życiu skończyłem na czymś bez koszulki, jak typowy rockowy facecik. To była energia chłopa na maksa, ale raczej nietoksycznego chłopa. Bo przypominają się komentarze spod ogłoszenia ubiegłorocznego koncertu, gdy bardzo dużo mężczyzn postanowiło komentować i wyzywać ich od p-wordów ze względu na sukienkę Marka Bowena. Tu doszłyby różowe włosy Joe Talbota, gdyby ktoś szukał problemu. Ale wiecie co? Nikt nie szukał, bo na Boga, czemu miałby.
Był to świetny młyn, godzina piętnaście niemal ciągłego zagrzewania do bitki. Co więcej – szacunek dla nich wszystkich za energię od początku do końca. Gdyby było mało, to i Mark, i Lee Kiernan wskoczyli w cały ten kocioł ze swoimi gitarami, byłem ledwie parę metrów od nich.
Muszę jednak dodać lekki minus, może trochę wyjaśniając sformułowanie użyte na fanpeju. Napisałem: "skandowanie haseł o Palestynie brzmiało bardzo tokenowo, jakkolwiek słuszne by nie było". I podtrzymuję te słowa, bo powtarzane wielokrotnie, gromko i radośnie "viva Palestina", podchwytywane do skandowania przez różnych byczków z gołymi klatami, moim zdaniem odrywa się od przekazu i zostaje kolejnym piłkarskim "ole ole ole" albo "see-see my-my steed-steed go-go far-far" z piosenki Gift Horse. Ot, kolejne hasło do pokrzyczenia. I widać było zdezorientowanie na twarzach moich pogowych towarzyszy.
Niemniej, wiadomo – są gorsze rzeczy na świecie, może to kogoś obudziło, istnieje też jakaś siła gestu w wykrzykiwaniu propalestyńskich haseł przez paręnaście tysięcy gardeł. Koncert był też streamowany, więc wiadomość poszła w świat, nie została zamknięta w jednym, małym, zamkniętym kółku. Po prostu dwa dni później odbył się koncert, na którym moim zdaniem wybrzmiało to w o wiele bardziej wczutej formie.
Oczekiwania były spore. Płyta Eusexua spotkała się z mieszanym odbiorem, z lekka podobnie jak bieżąca twórczość Sevdalizy – napłynęło sporo nowych fanów, ale jednocześnie starsi często narzekają na klubowy zwrot. Ja należę do umiarkowanych sympatyków tej płyty, uważam, że znajdą się na niej momenty świetne, jak Striptease, godne tej wcześniejszej avantpopowej tożsamości, są też zwyczajnie przyjemne piosenki jak Perfect Stranger, popowy przebój Childlike Things, ale na dłuższą metę chyba nie tego u niej szukam.
A koncert? Zaczął się od scenerii rodem z pokazu mody, a raczej wszystkich memów sprzed roku czy dwóch, gdy z pomocą AI generowane były filmiki w rodzaju "Harry Potter by Balenciaga". Początek był, w moim odczuciu, pozbawionym duszy show na przesadnie widocznym playbacku. Nie zrozumcie mnie źle: nie mam problemu z odpalonym podkładem, ale tutaj nawet na dostępnym na YT zapisie koncertu widać go aż za bardzo.
Tak więc o ile nowy album kupuję, tak przetworzenie go w ten sposób - niekoniecznie. Im dalej w las, tym więcej życia wkraczało na scenę. Od niesamowitej formy fizycznej Twigs, która świadomie operuje swoim umięśnionym ciałem, przez zmiany kreacji aż do końcowej, poruszającej części zawierającej zdecydowanie mniej imprezowe piosenki.
Jestem też świadom, że są osoby, które doświadczyły tego występu w zupełnie inny sposób, wczuły się w niego od początku do końca - i tym zazdroszczę, bo pojawia się cichy głosik z tyłu głowy, który każe zapytać: może po prostu wcześniej za bardzo się natestosteronowałem? Może na Openerze bardziej mi się spodoba.
Zupełnie inne pokłady energii, zupełnie inny nastrój utworów. Bawiłem się zatem w trzypiosenkowych interwałach. I tu jeszcze taki komentarz na temat autoseksualiacji: myślę, że gdyby wokół Charli również kręcił się tabun facetów lub dziewczyn symulujących z nią stosunek, to jej upodmiatawiający wizerunek wiele by stracił. Dużo więcej siły ma ona jedna, sama, biegająca w rozmazanym makeupie i rozlewająca wino z kieliszka.
Super akcentem był za to gościnny występ Chappell Roan w Apple. Chodzi tu o przebitkę na telebimach, gdy kamera przeniosła się na trybuny dla posiadaczy karnetów VIP, gdzie Chappell wykonała viralowy taniec do tej piosenki. Swoją drogą, rok temu Charli mówiła w jednym z wywiadów, że Apple to najbardziej niedoceniany fragment BRAT. Jak widać, sporo się zmieniło.
Pokręciłem się jeszcze chwilę po terenie, ale to tyle.
Następnego dnia udało się dojechać wcześniej! Zależalo mi na Waxahatchee, bo jej ubiegłoroczna płyta jest dla mnie idealnym dowodem na to, że warto próbować podejść do czegoś parokrotnie. Nie wiem, czy to kwestia docierającej do mnie z opóźnieniem mody na country i americanę, ale i jej Tigers Blood, i Manning Fireworks MJ Lendermana ostatecznie znalazły miejsce w moim serduszku, nareszcie posłuchałem ich historii i ekspresji. Na żywo wypada to prześlicznie i szczerze. Na scenie pojawił się też MJ, więc Right Back To It wybrzmiało w pełnym składzie, choć tu należy przyznać, że jego forma wokalna nie była najlepsza. Wiem, że dzień później grał też ze swoim materiałem, ale nie widzałem, bo celuję w OFFa.
Tu też zaczyna się mój jeszcze bardziej emerycki udział w festiwalu, bo ostatnio zdrowie trochę mnie dojeżdża i wtedy ponownie się to odezwało. Ale co do wokalu – niesamowicie było na Wolf Alice. Wszystkie relacje są ze sobą zgodne: to nie jest ten sam zespół, co kiedyś. Gdy wydawali My Love Is Cool proponowali brzmienie indierockowe, otwarcie inspirowane grunge'em z elementami dream popu. Późniejsze Visions of Life i Blue Weekend nie są zbyt łatwe do sklasyfikowania. Oczywiście, te wymienione elementy pozostały, ale proporcje się zmieniły, kompozycje stały się dojrzalsze, pojawiło się więcej świadomego operowania radiowymi przebojami i ironicznymi tekstami. Wtedy trochę się od tego odbiłem, ale teraz nadrabiam.
Kilka lat temu byłem na ich koncercie w Hybrydach, czyli w nie za dużym klubie. Pamiętam, że byłem wtedy pod wrażeniem (swoją drogą - wesoło się to dziś czyta), przede wszystkim budowanego nastroju i śpiewu Ellie. Nie napisałem tego, ale jeśli dobrze pamiętam, to mimo tego była raczej wycofaną wokalistką, niekoniecznie charyzmatyczną liderką. A tym razem? Wręcz przeciwnie, przeobraziła się w pełnowymiarową gwiazdę rocka. Można powiedzieć, że zapowiadała to już najnowsza piosenka, Bloom Baby Bloom, to też pierwszy singiel z płyty The Clearing, premiera jeszcze w sierpniu. Ten singiel zawiera i przełamania tempa, i wielką siłę płynącą z jej głosu, więc rozbudza ciekawość.
Co więcej: 9 listopada wystąpią w Warszawie, nie zamierzam tego omijać, a dosłownie kilka dni temu okazało się, że będą też na Openerze.
Nie koniec rockowiska, bo takie show dały też HAIM, z którymi zawsze miałem na bakier. Ja wiem, że sporo było zachwytów nad ich poprzednimi płytami, a Alana grała w Licorice Pizza, ale czułem w tym coś z hype'u na Florence Pugh, czyli: niby wszystko okej, ale skąd ten pierdolec? Teraz trochę lepiej rozumiem, bo weszły z kopa, zagrały ogniście, a to widowisko dodatkowo wspomaga fakt, że są multiinstrumentalistkami. Nowa płyta I Quit już w tym tygodniu, single prezentują się wyśmienicie, mam nadzieję, że całość też dowiezie.
O Beach House natomiast nie mam za wiele do powiedzenia, co może zależeć od umiejscowienia w publiczności. Brzmiało zwyczajnie poprawnie. Nie pomogła dziwna realizacja (dużo basu, mało głosu) ani to, że duża część publiki ewidentnie zebrała się już na Sabrinę, a nie na nich – inaczej pewnie było na ich miejskim koncercie. Przebojów oczywiście nie zabrakło, z nowszych pojawiło się Once Twice Melody, ze starszych Space Song, które doczekało się drugiej młodości dzięki serialowi Wednesday, było też Silver Soul, rozpropagowane dodatkowo przez Money Trees Kendricka Lamara. Ale tu znowu, jak mantrę, mogę powtórzyć, że nigdy nie miałem wkręty i z takich brzmień wystarczy mi już Slowdive.
Na koniec – druga Atomówka, czyli Sabrina Carpenter. W ubiegłym roku zostałem zarażony lekceważącym ją podejściem, tekstami że to "coworker music" itp., ale w międzyczasie zostałem przekonany między innymi przez wielokrotne obejrzenie jej występu w Tiny Desku.
To kolejny koncert z rozbudowaną scenografią. Duża scena Primavery przeobraziła się w studio telewizyjne, nawet kamery zyskały obudowy w stylu retro, a to spięło się z przygotowanymi wizualkami udającymi wieczorne wiadomości, konkurs taneczny i parę innych formatów. Tu też reżyserii i choreografii było multum, ale została ona podana tak lekko, że nie mam z tym żadnego problemu. Tego samego dnia ukazało się singlowe Manchild i dziś wiemy już, że to zapowiedź płyty Man's Best Friend, zdążyły też rozlać się kontrowersje na temat okładki promującej rzekomo patriarchalną przemoc wobec kobiet i uległość wobec mężczyzn. Premiera za dwa miesiące, dopiero wtedy będzie można to zweryfikować.
Tu mieliśmy też sporo kontaktu z publicznością, tak jak oczekiwałbym po dużym popowym występie. Dla przykładu: podczas jednej z piosenek Sabrina aresztuje wybraną osobę za bycie zbyt hot. Nieraz był to wybrany celebryta, więc takie też były oczekiwania, ale tym razem wybrany został widz z pierwszego rzędu, José, który wyglądał, jakby miał zasłabnąć z zachwytu. Gość przyleciał aż z Meksyku, ale to doświadczenie z pewnością wynagrodziło mu podróż.
Cieszyłbym się chyba, gdyby było tu mniej playbacku, bo co by nie mówić – ona potrafi śpiewać i tym bardziej chciałbym to słyszeć również tutaj. Były okazje, ale trochę, tylko trochę, za rzadko. Jeszcze jedno: jeśli kojarzycie motyw "Juno position", prezentowania na scenie wybranej pozycji seksualnej, to tym razem było zupełnie bez polotu, dwa duże pistolety i strzelanie koszulkami w tłum, nic zbereźnego.
Powoli zbliżamy się do końca głównej części festiwalu.
Black Country, New Road zyskują na żywo – było tak przy materiale z Live at Bush Hall, gdy grali rok temu w Niebie, i tak samo jest teraz z Forever Howlong. Troszkę szkoda, że tym razem postawili wyłącznie na nowości, bez mieszania z poprzednim wydawnictwem, bo sporo osób takich jak ja zdążyło się z nim nieźle osłuchać.
Ale pomaga mi pewnie to, że lubię nową płytę, co sugerując się różnymi recenzjami nie jest takie oczywiste, bo faktycznie, miejscami jest przekombinowana, dzieje się na niej za dużo, a tę formę zdążyliśmy już poznać poprzednim razem. Tyle że w przypadku takiego art rocka czy baroque rocka dość łatwo się domyślić, że to jest teatr, a z nim najlepiej jest na żywo. O umiejętnościach zespołu nie ma co pisać, bo tu bez niespodzianek, wysoki poziom – i wokalnie, i instrumentalnie. Osobiście cieszę się też, że tym razem grali w pełnym składzie, bo w Warszawie zabrakło Georgii Ellery, która zwraca uwagę anielskim głosem, ale też rozpoznawalnością poza grupą, bo w duecie Jockstrap. Biorąc pod uwagę jej dużą rolę na Forever Howlong takich nieobecności pewnie już nie będzie.
Czas na mój drugi ulubiony koncert tej odsłony festiwalu. Gdyby nie młyn na IDLES, to Fontaines D.C. wygraliby w przedbiegach, bo mam do nich olbrzymią słabość sięgającą jeszcze czasów sprzed Dogrel, o którym zresztą pisałem w okolicy premiery, a Skinty Fia i następnie Romance jedynie mnie w tym utwierdziły. Do A Heroe's Death wracam najrzadziej, ale z dzisiejszej perspektywy nie umiem wskazać konkretnego powodu.
Tu jednak muszę przyznać dwie rzeczy: o tym, że nie byłem do końca w formie, zdążyłem już napisać, ale też spodziewam się, że zobaczę ich na OFFie, więc nie miałem dużej napinki na pchanie się do przodu. I, szczerze mówiąc, żałuję, bo ich forma ewidentnie rośnie z miesiąca na miesiąc. Gdy kilka lat temu słyszałem o ich koncercie w Proximie, była to raczej chłodna relacja – dobre granie, ale z atmosferą nie najlepiej.
I o ile wciąż nie są demonami small talku z publiką, ale tu nie widzę problemu, bo nie tego od nich oczekuję, a w ich grze widać tyle uczucia i ekspresji, że tym bardziej to nadrabiają. Dla porządku dodam też, że jeśli ktoś oczekuje albumowego poziomu wokalu, to go tu nie dostanie, tym bardziej ze strony Conora, którego partia w utworze Nabokov na Skinty Fia nadaje świetnego klimatu, a live... cóż, trochę psuje. Ale to nieważne.
Nawet gdybym nie był aż takim fanem Fontaines, to na podium primaverowych koncertów trafiliby za to, co zrobili w I Love You. To jeden z moich ulubionych kawałków z ich poprzedniej płyty, wypełniony wyjątkowo obrazowymi odniesieniami do sytuacji społecznej i politycznej w Irlandii. Mowa między innymi o emigracji, samobójstwach wśród młodych mężczyzn i utwardzonym duopolu. Mam ciarki, gdy go słucham. I to właśnie tę piosenkę wybrali, by – nie pierwszy raz w swojej karierze – jasno wesprzeć Palestynę. Fragment zaczynający się od słów "selling genocide and half-cut pride, I understand / I had to be there from the start, I had to be the fucking man" jest mocny już w oryginale, ale tym razem, ze stroboskopem, z ogromnym napisem "Free Palestine", a następnie "Israel is commiting genocide. Use your voice", sprawił że się popłakałem, a mam stereotypowo męski problem ze wzruszaniem się na koncertach.
I obstaję przy swojej wcześniejszej opinii: Fontaines D.C. odnieśli się do tematu z dużo większym wczuciem niż IDLES oraz zrobili to w o wiele bardziej przekonujący – w tym momencie - sposób. Bo jeśli chodzi o intencje i długotrwałe wspieranie, to nie odbieram niczego również tym drugim, a co więcej: ostatecznie jest jasne, że o zbrodniach wojennych należy mówić tak często, jak się da, żeby pamięć o nich nie zaginęła. Oraz wspierać zaufane inicjatywy, nagłaśniać, pomagać. W 2025 już nie musimy zadawać sobie pytania, jak zachowalibyśmy się w obliczu ludobójstwa – w tym momencie już tu wiemy. I nie można być obojętnym.
Nie jestem pewien, jak kontynuować ten post, bo teraz wracamy do glamu, pióropuszy i rozrywki, czyli do Chappell Roan. Chyba dałem się złapać na hype, bo gdy wyszła płyta The Rise and Fall of a Midwest Princess to owszem, słuchałem jej, uznałem, że to przyjemne piosenki, zapisałem jakieś dwie z nich, ale to tyle. Potem odbyło się kilka głośniejszych koncertów, w tym ten na Coachelli, więc popularność zaczęła rosnąć, obejrzałem ileś razy jej Tiny Desk i dałem się przekonać, a potem zacząłem wracać do numerów takich jak My Kink Is Karma czy, oczywiście, Pink Pony Club.
Parę dni wcześniej odbył się też jej koncert na Orange Warsaw Festivalu, więc dostałem kilka spoilerów, w tym na temat zamkowej scenografii, ale też naczytałem się mega pozytywnych relacji, więc i tu oczekiwania były spore. I zostały spełnione, moim zdaniem był to najlepszy headlinerski występ tegorocznej Primavery.
Jedno to cały jej image, te czytelne odniesienia do dragu, śpiewanie o odkrywaniu swojej queerowej tożsamości, ta radość z przebywania na scenie, do tego jeszcze lekko kontrowersyjna akcja z czytaniem wiadomości na temat byłych partnerów swoich osób fanowskich, bo śmianie się z czyichś łóżkowych umiejętności jest trochę krzywe. Niemniej – na końcu padł callout na jednego z uczestników, który spiknął się z matką swojej byłej partnerki i jakoby oboje byli obecni na miejscu, grubo.
Do tego są to oczywiście świetne piosenki i zaangażowana publiczność, która radośnie tańczy do Hot To Go i zna wszystkie teksty na pamięć. Przedpremierowo zostało też zagrane The Subway, koncertowo znane już od miesięcy i zapowiadające się na piękny, rzewny przebój, w odróżnieniu od flirtującego z country The Giver. Warto napomknąć też o coverze Barracudy Heart, idealnie pasującym do prezentowanego hairmetalowego brzmienia. Zapytacie może – a skąd ono w ogóle się tu wzięło, przecież mówimy o takim czy innym alt/synth popie? Otóż mamy tu do czynienia z bardzo dobrym live bandem, z lekkością dodającym GITAROWY PAZUR do wszystkich numerów. Słyszałem, że ten skład jest niezmienny od początku, ale internet zdaje się tego nie potwierdzać, więc nie będę pisał bajki o pięknej wspólnej przygodzie od początku do ogromnej sceny.
Teraz trochę karuzela wrażeń, bo następne było Chat Pile, czyli wiadomo: gruz, post-hc, noise rock, sludge, wybierzcie ulubione. Jeśli potrzebujecie wyrzucić z siebie wszystko co złe, to jest to idealny adres. Ja ostatnio chyba za bardzo lubię zabawę i przyjemności, więc na tym koniec.
Dlatego dobrze, że jeszcze mogłem trochę sobie tego dać. Po trzech latach od OFFa udało mi się zobaczyć Confidence Man, którzy dziś są gdzie indziej niż wtedy, po kilku miesiącach od premiery płyty TILT. Żeby było weselej: wtedy kolega widział ich właśnie na Primaverze i bardzo ich polecał, dlatego w ogóle na nich poszedłem zamiast wybrać się na Desire i okazało się to fantastyczną decyzją. A jednak ten nowy album, 3AM (LA LA LA), lekko mnie rozczarował, bo poszedł w stronę rave/trance, zgodnie z modą, a ja wolałem, gdy pisali piosenki z tekstem, choćby i takim jak w Now U Do.
I ciekawe, że mieli tu krótki, 50-minutowy set, a nie dłuższy format, a w dodatku wykorzystali go przede wszystkim na starsze numery, a z nowych zagrali ledwie trzy, ale nie będę na to narzekał. Podobnie jak na proporcje playbacku do żywego wokalu Janet wpadające na plus dla tego drugiego. A gdyby było mało, to przecież oni cały czas kręcą piruety, robią fikołki, zmieniają stroje i doskonale nakręcają publikę. Nawet jeśli miałem lekkie poczucie, że są zmęczeni lub w złych humorach, może to kwestia tego, że wcześniej grali seta na scenie Cupra Pulse i zdążyli się tam wyżyć.
Na nią, podobnie jak na scenę Boiler Roomu rok temu, ani razu nie dotarłem. Na tym festiwalu naprawdę jest co robić, ja nie jestem na tyle dużym fanem elektroniki, a do tego nie mam cierpliwości, żeby stać tyle w kolejce, więc co zrobić, niech inni bawią się dobrze, nie będę się tam pchał na siłę.
Tym razem Primaverę zakończyłem na TURNSTILE, które już za parę dni gra w Warszawie z materiałem z NEVER ENOUGH, z którą mam trochę niejasną relację, bo z jednej strony – fajnie kontynuuje pomysły z Glow On, dla niektórych nazbyt odtwórczo, co mi akurat nie przeszkadza, ale za to męcząco wypadły wszelkie ambientowe dłużyzny. One mają sens w kwestii budowania przejść między kawałkami, ale ostatecznie jest ich trochę sporo i na każdy strzał w rodzaju DULL przypadają trzy minuty nudy w LOOK OUT FOR ME.
Na szczęście koncert to była jednak piguła energii, która wielu osobom spośród mojej sieci znajomych skojarzyła się z Rage Against The Machine. To musiało być piękne hardkorowe pogowanie, gdybym tylko miał na to siłę, to pewnie skończyłbym jak na IDLES. Zaangażowana publiczność robi swoje, a ten występ zaczął się dopiero o trzeciej w nocy! Ale tym samym to były już moje ostatnie podrygi, więc nie tym razem.
Na koniec piosenka spoza Primavery, bo jest to afirmacja obecności Lorde na następnej edycji, która ponownie odbędzie się już w czerwcu, między 4 a 6. Może to przypadek, a może tych kilka dni faktycznie robi różnicę, bo tym razem trafiliśmy na lepszą pogodę.
Podsumowując: bawiłem się na tyle ekstra, na ile dałem radę. Czyli bardzo, mimo brzucha tańczącego kankana. Gdyby było mało, to ponownie trafiłem tu również na artystów, na których pewnie bym się nie wybrał, bo albo nie przyjadą do Polski, albo bilety będą szły za 600zł na jakimś Stadionie Narodowym, a tak mogłem ich zobaczyć i, jak mogliście przeczytać w wielu wypadkach wyszedłem zachwycony. Mamy line up łączący świat alternatywny i ścisłą czołówkę popowego mainstreamu, której nie tyle pomijać nie mogę, co zwyczajnie nie chcę, bo to kawał dobrej zabawy.
Trudno mi przekonywać kogoś do podróży za granicę i kupna biletu za tysiąc złotych, ale gdybyście chcieli spróbować, to polecam – dla tych okazji, dla klimatu imprezy oraz dla samej Barcelony, która jest pięknym miastem, z mojego doświadczenia przyjaznym pieszym. Miastem, w którym chce się przebywać. Bo za drugim razem mogę już powiedzieć, że to nie tylko moje wyposzczenie i zauroczenie zagranicą, tylko naprawdę udana rzecz. Wygląda na to, że prawie ćwierć wieku doświadczenia w organizowaniu festiwalu swoje robi.
Chętnie wrócę za rok, hasta luego, bilet już kupiony, choć był zaskakująco droższy.
Smoq
PS. Tytuł stąd.
Komentarze
Prześlij komentarz