Przejdź do głównej zawartości

Stan przedpotopowy, kryzys mieszkaniowy

W ostatnich tygodniach ukazało się parę płyt, które sprawiły mi niemałą przyjemność. Z pewnością mogłoby być ich więcej, i być może grono właśnie się poszerzyło. Songs Of A Lost World autorstwa The Cure miał swoją premierę 1 listopadaAlbum wyczekiwany, naznaczony kilkunastoletnim narastaniem hype'u.
 

Trwa spooky season, więc nawet na niemal martwym blogu może pojawić się post. 

Od jakiegoś czasu dość często zastanawiam się, jak czerpać radość ze słuchania muzyki, zamiast tylko w kółko dodawać kolejne albumy do listy do nadrobienia. Bo wychodzi na to, że nawet jeśli coś mi się podoba, jeśli na coś czekam, to w ostatecznym rozrachunku najczęściej zostaje przemielone i znika z radaru. Dlatego za pamięci – podrzucam kilka świetnych pozycji, które trochę się we mnie poobijały: Patterns in Repeat od Laury Marling, Muuntautuja Oranssi Pazuzu, Romance Fontaines D.C., Melodie 2 Seweryna... Szczególnie rozrywkowych płyt brak, więc może i teraz, za sprawą bohaterów dzisiejszego tekstu, uda się zostać z czymś na dłużej.

Byłem ciekaw, jak to będzie z tym nowym The Cure. Na ten album zapowiadało się od lat - do fanów dochodziły wieści o ostatnich szlifach, pojedyncze numery pojawiały się na koncertach. Ale końca nie było widać. Wystarczy napisać, że pierwsze szkice utworów powstały jeszcze w pierwszej połowie poprzedniej dekady. Zresztą – nie byłby to pierwszy powrót po latach, bo w ubiegłym roku ukazało się Hackney Diamonds od The Rolling Stones. Chociaż czy o tej płycie wciąż się rozmawia? 

To mogło skończyć się albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. A zaczęło się od wrześniowej premiery piosenki Alone:


I już tu pojawiły się schody. Doszło do dyskusji o tym, czy potrzebne jest trzyminutowe intro, czy to jednak nuda. W tym przypadku usiądę okrakiem na płocie i odpowiem: to zależy. Radiowo, faktycznie, wersja skrócona wypada lepiej, bo tam czas jest ograniczony. Albumowo? Wręcz przeciwnie, ponieważ w tym przypadku sprawdza się powiedzenie, że na dobre trzeba poczekać. Bo prawdę powiedziawszy przy słuchaniu Songs of a Lost World w całości wrażenie przedłużania znika.

Dlaczego? Otóż dlatego, że od razu mamy jasno postawioną sprawę: na tej płycie nie ma przebojów. Ani jednej piosenki do tańczenia i tupania nóżką, żadnego Lovecats czy innego The Walk. W Alone mamy też nawiązanie do utworu z albumu Bloodflowers w postaci wersów "To dream a boy and girl / Who dream the world is nothing but a dream". Idąc za tym cytatem można już szukać skojarzeń i z tamtym krążkiem, i z Disintegration, ponieważ na obu jest chyba najwięcej pierwiastka smutku i melancholii z całej ich dyskografii. No, i na Pornography, ale w moim serduszku ono pozostaje poza konkursem.

Jeśli coś miałoby być bezpośrednim odniesieniem dla tegorocznej płyty, byłyby to utwory Plainsong, The Same Deep Water As You, Watching Me Fall czy Where The Birds Always Sing. Te bardziej "klimatyczne", gęstsze aranżacyjnie, nieraz z udziałem klawiszy (i to raczej w stylu brzmienia VST NeoPiano na ustawieniu PianoOne), miejscami nawet zahaczające o shoegaze'ową ścianę dźwięku. Bez dominacji stricte akustycznego brzmienia, to nie New Model Army, nawet w co łagodniejszych partiach w rodzaju I Can Never Say Goodbye.


Ciekawe są za to rockowe, pełne tego słynnego PAZURA solówki, na przykład w kończącym płytę (zaskoczenie) Endsong. Nie jest to jednak nic popisowo i radośnie ostrego. "It's all gone, it's all gone / Nothing left of all I loved", śpiewa Robert Smith, który tłumaczy, że pisał teksty pod wpływem straty obojga rodziców i brata. W tym samym numerze padają słowa "left alone with nothing at the end of every song", dobrze podsumowujące moje odczucia. Jak jednak wiemy "nic" potrafi być różne. W tym przypadku daleko mu od obojętności.

Jest coś otulającego w tym, jak bezmiernie smutne jest Songs of a Lost World. Właśnie dlatego nie przeszkadza mi wspomniane intro w Alone czy ogólna niespieszność tej muzyki. To album, który zmusza do poświęcenia mu uwagi tu i teraz, wieczorem, po ciemku, na spacerze, ale nie w tle. Na całe szczęście nadeszła już pora pluchy i zmierzchów o godzinie piętnastej.

Nawet jeśli nie jestem fanem wspomnianego klasycznego w brzmieniu pianina, to nie za każdym razem uważam je za niepotrzebne. W A Fragile Thing? Jak najbardziej, tam trąci stęchlizną, podobnie jak smyki z palca w Warsong czy końcówce Drone:Nodrone. Wtedy wszystkiego robi się trochę za dużo. Ale w I Can Never Say Goodbye? Tam klawisz współgra z sekcją rytmiczną i wpuszcza powietrze ponad obecnymi tu i ówdzie gongami.

A przy okazji – zobaczcie też trzygodzinny live z premiery albumu w londyńskim Troxy. Bez specjalnych potknięć, z przekrojową setlistą, w bardzo dobrej formie:

Zazdroszczę każdemu, kto tam był. Do tej pory widziałem The Cure dwukrotnie na Atlas Arenie i oba występy były świetne, ale te okoliczności są nie do powtórzenia. Pozostaje czekać na ogłoszenie trasy klubowej - bo już wiemy, że o festiwalach możemy wyłącznie pomarzyć. Wielkimi krokami zbliża się też pięćdziesięciolecie istnienia grupy, a po nim zespół ma zakończyć działalność. Wiele pięknej muzyki za nimi, więc być może jest to najlepszy moment. 

Choć, przyznaję, będę tęsknić – i jestem wdzięczny za to, że zdołałem świadomie załapać się na ich kolejny wyśmienity krążek, zdecydowanie lepszy od 4:13 Dream sprzed szesnastu lat. Wracając do początku posta, coś czuję, że prędko go nie zostawię. Tak to z The Cure jest. W końcu klasyki męczyłem długo i zostały one ze mną do dziś.

Smoq

PS. Tytuł stąd.

Komentarze

Najczęściej czytane

Imithe le fada

  Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025  musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.   Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.  Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są d...

Lubisz boksik?

OFF Festival jaki jest, każdy widzi. Co roku grupka fanów zastanawia się, czy line up w sumie okazał się super, czy może jednak beznadziejny, czy jeden hydrant wystarczy dla wszystkich i ile razy uda się zrobić Arturowi Rojkowi zdjęcie z przyczajki. I wszystkie te zabawy są fajne, ale pogadajmy o koncertach. Bo - jak zwykle - jest o czym. Do tego posta powstawiałem trochę świeżych linków z amatorskich nagrań, więc nie zdziwię się, jeśli coś spadnie. Wstęp może być w zasadzie taki sam, jak co wakacje - dyskusji o repertuarze było sporo, w tym roku przeważało kwestionowanie headlinerów, sceny One Up Tiger, obecności Johna Mausa i Otsochodzi. Dodajmy do tego, że akurat na weekend pogoda się załamała, że nie dojechał saksofonista zespołu Maruja, a gitarzysta Hotline TNT spadł ze sceny i złamał nogę, a ktoś pomyśli, że było słabo. No więc nie było - o to, zdaje się, nie trzeba się martwić. W tym roku byłem na OFFie nie tylko prywatnie, ale przynajmniej w części służbowo, więc w najbliżs...

Z Gdyni, a nie skądś tam

Po trzech latach od słynnego ewakuowanego Open'er Festivalu ponownie odwiedziłem Gdynię. Jeśli nie trafiliście tu po raz pierwszy, to wiecie, że jestem raczej odbiorcą skrojonym pod OFFa, ale przy kilku poprzednich razach w Kosakowie również bawiłem się nieźle. Zresztą po wpisach o Primaverze widać, że na dużych imprezach też się odnajduję. Spora część ogłoszeń zachęciła. A jak było tym razem? Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.  Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magda...