Przejdź do głównej zawartości

Układam mozaiki z kapsli po piwie

 


Jedną z jesiennych premier w katalogu Opus Elefantum Collective jest debiut Buildings Like Radiators zatytułowany Desolation Saga. Ponury slowcore autorstwa Wiktora z Wrocławia idealnie wpasował się w październikowe załamanie pogody i zmianę sytuacji w kraju. 

Zanim o płycie: najpierw parę słów na temat bloga. Ostatnimi czasy sporo czasu spędzam w Radiu Aktywnym, oprócz tego nawet te pojedyncze teksty dla Screenagers czy OFFa również dodatkowo pożerają kreatywność, więc mało się dzieje w kontekście wpisów na blogspocie. Możliwe, że niedługo ta sytuacja ulegnie zmianie, wtedy Odbiór powróci do tego życia, które przez większość swojego trzyletniego trwania prowadził. Póki co jednak jest jak jest.

Wracając: w Opusie dobrze się wydawniczo dzieje w tym roku. Zaczęło się epką OCCULTT Janusza Jurgi, po drodze przydarzyło się kilka świetnych debiutów – m.in. Ljos, Haptar, Astrokot – oraz powrotów – m.in. Królówczana Smuga, Bałtyk, Zguba, Vysoké Čelo – a ostatnią dotychczasową premierą był Spopielony, który... również wypuścił epkę OCCULTT, tyle że kontynuowaną po swojemu, dzięki czemu okazało się, że OCCULTT to seria. Od stycznia do teraz wychodzi zatem całkiem ładna niezobowiązująca klamra, po której możemy już przejść do Buildings Like Radiators i albumu Desolation Saga.


O autorze wiemy tyle, że nazywa się Wiktor Wudarczyk i jest z Wrocławia, więc trudno się w tej kwestii rozpisać. Jeśli chodzi o płytę, to najpierw podstawy: jedenaście tracków (sześć pełnowymiarowych i pięć krótszych przerywników), łącznie prawie czterdzieści dziewięć minut. Cena za digital: 10 PLN; cena za CD: 28 PLN. Data premiery: 9 października 2020 roku.

Jeśli natomiast chodzi o vibe, jak bije z Desolation Saga, to jest to jeden wielki smutek w rodzaju tego, który serwuje nam The Mircophones: indierockowy, indiefolkowy, lo-fi. Tylko dodajcie do tego jeszcze nieco ambientu i dronów – nie jest ich przesadnie dużo, ale na pewno są momenty, w których wyraźnie zaznaczają swoją obecność, na przykład niespełna dwuminutowy przerywnik (bus ride), ale też zalinkowany wyżej długaśny drugi singiel, Twin Beds


Powiem tak: jest tu trochę brzęczących lo-fi gitar (otwierające Desolation), jest nie tak mało gitar brzmiących pełnie, nisko i głęboko (Shower Thoughts), nieraz też zdarza się, by ten instrument zabrzmiał delikatnie, klasycznie (When You Return We Won't Be Here Anymore), a momentami nawet akustycznie (pierwszy singiel, Black Scale). Tło wypełniają wspomniane drony oraz bas, a także raczej niezobowiązująca i prosta perkusyjna sekcja rytmiczna (nie licząc otwieracza, gdzie faktycznie dzieje się więcej).


Czymś, co wywołuje pożądany efekt, jest przede wszystkim połączenie nakładających się wymienionych różnorodnych gitarowych warstw, z przejściami utrzymującymi napięcie niemal za każdym razem, a to istotny element narracyjny. Do nich dochodzi delikatny wokal, w dużej mierze oparty co najwyżej na melorecytacji, bo śpiewu naprawdę nie ma tu za wiele. Opowieści o – a jakże – samotności opowiedziane są stałym, oszczędnym głosem, momentami niemal szeptanym, zazwyczaj opartym na jednej ścieżce z nałożonym pogłosem, ale zdarzają się też wielogłosy. 


Na dodatkową uwagę zasługują wspomniane przerywniki, które składają się przede wszystkim z dronów, ewentualnie uzupełnionych zamglonymi partiami na gitarze. Wyjątkiem jest zamykający płytę (stars), gdzie te proporcje są odwrotne i gdzie usłyszymy jeszcze trochę wokalu. 

Niemal od początku po głowie chodzi mi myśl, że „gdyby ten album wyszedł 20 lat temu, dziś byłby klasykiem". No i właśnie, z jednej strony faktycznie – trudno wskazać konkretne wady Desolation Saga, bo wszystko się ze sobą spina i całość w istocie oferuje nam to, co zapowiadały single. Z drugiej strony – nie da się ukryć, że podobne smutne indie słyszeliśmy już tysiąckrotnie.


Na sam koniec przyznam: owszem, polecam debiut Buildings Like Radiators, jeśli opisany powyżej klimat brzmi jak coś, co potencjalny słuchacz lubi. Nie ma jednak co spodziewać się żadnych innowacji, bo zwyczajnie ich tu nie ma. Uważam, że w kwestii bedroompopowego slowcore'u wiele zostało już powiedziane, może nawet trochę za wiele, i dlatego dopóki ktoś nie oferuje czegoś naprawdę charakterystycznego i autorskiego – a trudno pominąć ten gatunkowy kontekst – to jego płyta, nawet bardzo dobra i osobista (jak w tym przypadku) po jakimś czasie może niestety odejść w niepamięć.


Smoq

PS. Tytuł stąd.

Komentarze

Najczęściej czytane

Imithe le fada

  Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025  musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.   Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.  Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są d...

Lubisz boksik?

OFF Festival jaki jest, każdy widzi. Co roku grupka fanów zastanawia się, czy line up w sumie okazał się super, czy może jednak beznadziejny, czy jeden hydrant wystarczy dla wszystkich i ile razy uda się zrobić Arturowi Rojkowi zdjęcie z przyczajki. I wszystkie te zabawy są fajne, ale pogadajmy o koncertach. Bo - jak zwykle - jest o czym. Do tego posta powstawiałem trochę świeżych linków z amatorskich nagrań, więc nie zdziwię się, jeśli coś spadnie. Wstęp może być w zasadzie taki sam, jak co wakacje - dyskusji o repertuarze było sporo, w tym roku przeważało kwestionowanie headlinerów, sceny One Up Tiger, obecności Johna Mausa i Otsochodzi. Dodajmy do tego, że akurat na weekend pogoda się załamała, że nie dojechał saksofonista zespołu Maruja, a gitarzysta Hotline TNT spadł ze sceny i złamał nogę, a ktoś pomyśli, że było słabo. No więc nie było - o to, zdaje się, nie trzeba się martwić. W tym roku byłem na OFFie nie tylko prywatnie, ale przynajmniej w części służbowo, więc w najbliżs...

Z Gdyni, a nie skądś tam

Po trzech latach od słynnego ewakuowanego Open'er Festivalu ponownie odwiedziłem Gdynię. Jeśli nie trafiliście tu po raz pierwszy, to wiecie, że jestem raczej odbiorcą skrojonym pod OFFa, ale przy kilku poprzednich razach w Kosakowie również bawiłem się nieźle. Zresztą po wpisach o Primaverze widać, że na dużych imprezach też się odnajduję. Spora część ogłoszeń zachęciła. A jak było tym razem? Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.  Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magda...