Przejdź do głównej zawartości

Romantyczny Szajs



Czyli "romantic garbage". W ten sposób George "Joji" Miller sam określa swoją twórczość. I trafia w punkt, bo lepiej jego debiutanckiego (no, powiedzmy) EP "In Tongues" opisać się nie da.


Że japońsko-australijski muzyk jest barwną postacią, potwierdzi każdy, kto cokolwiek o nim słyszał. Większość ludzi kojarzy go zapewne za sprawą jego YouTube'owego alter-ego, Filthy Franka, w roli którego jadł z kumplami ciasto z wymiotów, walczył z władcami ciemności, ostrzeliwał sobie jądra fajerwerkami, uczynił się reinkarnacją Jezusa i ogólnie rzucił dostateczną ilością obscenicznych żartów, by obrazić znaczną część populacji naszej planety. Wielu mogły się też obić się o uszy jego nagrywane w różowym spandexie romanse z rapem, w których nawija o min. cipkach, przepisach na azjatyckie dania, jedzeniu psów, czy pociągu seksualnym do kreskówkowych dziewczynek (przede wszystkim jednak o cipkach).


Lecz pojebany gość, który popularność zdobył spazmatycznymi pląsami w rytm Harlem Shake (tak, to on odpowiada za powstanie trendu, przez który, obok Miley Cyrus, nie mówi się głośno o 2013 roku) jest też po prostu gościem. Całkiem zwyczajnym, wychodzącym na piwo z kumplami, przeżywającym zawody miłosne i czującym tę niefajną lekkość w głowie, gdy musi zagadać do kogoś nieznajomego. Z tej strony Joji już raz próbował się ludziom pokazać, gdy obok kontrowersyjnych tyrad Obrzydliwego Franciszka zaczął dzielić się z internetem filmami ze swojego codziennego życia w ramach kanału JojiVlogs. Wtedy też przedstawił szerszej publice swoją poważniejszą twórczość, ostro kontrastującą z przaśnymi kawałkami Pink Guya, tak jak vlogi Jojiego kontrastowały z ekscesami Filthy Franka. Wydał kilka singli promujących epkę Chloe Burbank, która ostatecznie do tej pory się nie ukazała. I o ile filmy Millera nie zostały przyjęte zbyt ciepło, co w ostateczności skłoniło artystę do usunięcia ich z kanału, tak muzyka zyskała wierną rzeszę fanów, którzy ze sceptyzmem reagowali na kolejne prześmiewcze wydania Różowego Gościa (pod tym pseudonimem George wydał już mixtape oraz pełnoprawny longplay) i namawiali muzyka do powrotu do poważniejszej konwencji. A Filthy Frank nie byłby Filthy Frankiem nie wyśmiawszy ich (np. w zakończeniu zamieszczonego powyżej Rice Balls).



Sam muszę przyznać, że single z Chloe Burbank przez długi czas były jednym z moich ulubionych soundtracków do podróży komunikacją miejską w deszczowe, jesienne dni. Podobnie z tymi, które mogliśmy usłyszeć w ostatnich miesiącach. Traktowanymi przeze mnie jako lekki guilty pleasure, bo przerostu formy nad treścią i zagrywek z tanich romansideł jest w nich od groma. Ale enigmatyczna wtedy, za sprawą jego wielu twarzy i permanentnego nonkonformizmu, postać Millera wydawała mi się nadzwyczaj ciekawa, zwłaszcza że koleś autentycznie ma wokalny talent. A też produkcja podkładów - dużo bardziej garażowa niż w standardowych wyciskaczach łez - wynosiła w moich oczach kolejne rzeczy Jojiego ponad klasyczne pojęcie kiczu. Nie było w tym wszystkim pseudoartyzmu, o który w takiej muzyce łatwo, a którym jak mało czym gardzę.


Dlatego z dużym entuzjazmem przyjąłem jego coraz bardziej widoczną w ostatnich miesiącach aktywność w świecie poważniejszej muzyki, która stanowiła zapowiedź opisywanego tu extended playa. Przy okazji George znacznie ograniczył działalność w ramach Filthy Franka, choć wydał książkę, opisującą to stworzone przez niego, kuriozalne uniwersum, w którym dodatkowe chromosomy umożliwiają podróże między wymiarami. Tak czy inaczej przekaz był jasny - Frank odchodzi na bok, wraca Joji Miller. I tym razem ma w dupie, czy wam się to podoba czy nie. A internetowa fama i sukces wydanego w styczniu Pink Season pozwoliły mu zająć pozycję, o jakiej większość debiutantów może najwyżej marzyć. Na długo przed zapowiedzią In Tongues mogliśmy go zobaczyć na branżowych imprezach między znanymi twarzami przemysłu muzycznego i w licznych wywiadach. Tym samym George nagle przestał być dla publiki tym tajemniczym, pełnym kontrastu typem od memów o penisach i romantycznego szajsu. Stał się nieco ekscentrycznym, ale dość szeregowym "artystą". I w tym charakterze wydał twór, nad którym teraz rozważam.


Poświęciłem dużo czasu na przedstawienie postaci Jojiego, nie wspomniawszy prawie nic o albumie. Jest to uzasadnione, bo dobitnie pokazuje, z jak specyficzną figurą mamy tu do czynienia. Jednak mam wrażenie, że im więcej o nim wiem, tym mniej ciekawy mi się on wydaje. Miller wspomniał kiedyś, że celem jego muzyki jest uczynić ludzi napalonymi i zdołowanymi. Nie jest to zbyt rozbudowana filozofia, a pod samym stwierdzeniem nie kryje się tak naprawdę wiele więcej. I gdy poetyckie, przestylizowane teksty o miłości jako część antytezy, którą tworzyły z szaleństwami Pink Guya, sprawdzały się całkiem dobrze, tak jako trzon twórczości mogą sprawić, że będziemy potrzebować insuliny. Nawet we vlogach Joji nie mówił nam o sobie wiele, większość rzeczy o nim musieliśmy sobie dopowiadać. A teraz, gdy zdjął płachtę ze swojego obrazu, okazał się on dużo bledszy i przeciętniejszy niż ten powstały w mojej głowie.

Mając na uwadze, że George nie jest tak złożoną postacią, na jaką się kreuje, uśmiechamy się z politowaniem wobec pozornej głębi tekstów. Egzaltacja pierdół jest tu widoczna nawet na tle ogółu tego gatunku muzyki, który przecież w nią obfituje. Co gorsza, o ile teksty z "Chloe" wciąż można uznać za w jakiś sposób ambitne, to wszystko od czasu I don't wanna waste my time sprawia wrażenie, jakby zostało stworzone w celu zaciągnięcia opornej dziewczyny do łóżka. Całe In Tongues included. No i trochę powierzchownego płakania nad złamanym sercem, które też niekiedy zakrawa o podryw na biednego misia. Ups, pseudoartyzm. I to, że muzyk sam to z ironią przyznaje, traktuję jako średnie usprawiedliwienie.


Okej, teksty rewelacyjne nie są. A jak jest muzycznie? Całkiem przyjemnie. Acz monotonnie. Jeśli mówimy o twórczości Jojiego jako Jojiego, nie Pink Guya, to ogólnie nie jest ona zbyt zróżnicowana, ale też nie można powiedzieć, by była robiona na jedno kopyto. Ton i tematyka wszystkich dotychczasowych utworów Millera były podobne, jednak każdy z nich reprezentował lekko inny vibe oraz odmienny odcień wspomnianego nastroju w zawieszeniu między popędem seksualnym a depresją. Czy In Tongues podtrzymało trend? Przynajmniej w moich uszach, nie. Cztery z pięciu następujących po otwierającym Will he tracków brzmią bardzo podobnie, co prowadzi do bardzo dla mnie niefajnego wrażenia zlania się albumu w jeden, przynudny utwór. Warstwa produkcyjna to jednolite, melancholijne, pianinkowe podkłady, którym brakuje wyrazistości dotychczasowych wydań artysty. Bardziej wyróżnia się tylko ostatnie, z niezrozumiałego dla mnie powodu użyte jako interludium, worldstar money, które jako singiel wydano na długo zanim In Tongues było w planach.



Czy wobec powyższego uważam debiut Jojiego za zły? Bynajmniej. Choć nie ukrywam, że jest on dla mnie rozczarowujący, to wciąż obcowanie z nim było całkiem przyjemne. Tylko tyle i aż tyle. Trzeba też George'a spropsować za to, że to on odpowiada za całą warstwę muzyczną, nie tylko podkłady. Może głębokość tekstów nie sięga za żółtą boję, ale wciąż stanowią one ciepły miodek do polania złamanego serca, do którego przywykliśmy ze strony Millera. Problem tkwi w fakcie, że spadek formy sprowadził EP do przeciętności, a tytuł albumu przeciętnego boli niekiedy bardziej niż tytuł słabego. Niestety, zarówno na płaszczyźnie R&B jak i poezji śpiewanej In tongues niezbyt się wyróżnia.

Jeśli akurat wróciliście na chatę z poznaną w tanach osobą i chcecie drastycznie podbudować szanse na jednonocną przygodę, otwórzcie wino i odpalcie In Tongues. Jeśli właśnie rozpadł się wam związek oparty głównie na seksie, odpalcie byłej/byłemu In Tongues. Jest spora szansa, że wróci. W tych rolach najnowsze dzieło Jojiego sprawdza się znakomicie. Gorzej, że ciężko mi dla niego znaleźć inne przeznaczenie, bo w pozostałych sytuacjach zamiast do niego wrócę pewnie znowu do Chloe Burbank.


Wojciech :~I

Komentarze

Najczęściej czytane

Imithe le fada

  Sezon letni obfituje w przeróżne imprezy, ale król jest tylko jeden. Parę słów o OFF Festivalu 2025  musiało się tutaj pojawić. Tym bardziej, że zapowiadało się na najmocniejszą edycję od lat. Czy te oczekiwania zostały spełnione? Czy na Scenie Eksperymentalnej przydałyby się kamizelki ratunkowe? Czy pod sceną główną powstała zapowiadana piramida z ludzi? O tym poniżej.   Zawsze śledzę OFFowe ogłoszenia ze sporą ekscytacją, ale przyznam, że tęskniłem za znaną formułą, czyli radiowym spotkaniem na żywo z Arturem Rojkiem i stopniowym odsłanianiem lineupu. Za każdym razem jest to też porcja parskania śmiechem, bo on ewidentnie specjalnie tak podprowadza artystów, by do samego końca nie było w pełni jasne, o kogo chodzi, a te wszystkie omówienia są dość zabawne, w tym dobrym, sympatycznym sensie.  Tak czy inaczej: już pierwsze wieści były grube. Fontaines D.C., Snow Strippers, Geordie Greep. Osobiście jarałem się tylko na dublińczyków, ale to po prostu obiektywnie są d...

Lubisz boksik?

OFF Festival jaki jest, każdy widzi. Co roku grupka fanów zastanawia się, czy line up w sumie okazał się super, czy może jednak beznadziejny, czy jeden hydrant wystarczy dla wszystkich i ile razy uda się zrobić Arturowi Rojkowi zdjęcie z przyczajki. I wszystkie te zabawy są fajne, ale pogadajmy o koncertach. Bo - jak zwykle - jest o czym. Do tego posta powstawiałem trochę świeżych linków z amatorskich nagrań, więc nie zdziwię się, jeśli coś spadnie. Wstęp może być w zasadzie taki sam, jak co wakacje - dyskusji o repertuarze było sporo, w tym roku przeważało kwestionowanie headlinerów, sceny One Up Tiger, obecności Johna Mausa i Otsochodzi. Dodajmy do tego, że akurat na weekend pogoda się załamała, że nie dojechał saksofonista zespołu Maruja, a gitarzysta Hotline TNT spadł ze sceny i złamał nogę, a ktoś pomyśli, że było słabo. No więc nie było - o to, zdaje się, nie trzeba się martwić. W tym roku byłem na OFFie nie tylko prywatnie, ale przynajmniej w części służbowo, więc w najbliżs...

Z Gdyni, a nie skądś tam

Po trzech latach od słynnego ewakuowanego Open'er Festivalu ponownie odwiedziłem Gdynię. Jeśli nie trafiliście tu po raz pierwszy, to wiecie, że jestem raczej odbiorcą skrojonym pod OFFa, ale przy kilku poprzednich razach w Kosakowie również bawiłem się nieźle. Zresztą po wpisach o Primaverze widać, że na dużych imprezach też się odnajduję. Spora część ogłoszeń zachęciła. A jak było tym razem? Zacznijmy może od tego, że harmonogram ujawniania tegorocznego lineupu był co najmniej lekko dezorientujący. Długo było cicho, wśród potencjalnych uczestników pojawiły się nawet obawy, że Open'er może w ogóle się nie odbędzie. Oczywiście takiego ryzyka nie było, przecież to nie Fest, na stronie którego licznik sprzedanych biletów wciąż wynosi 0/20 000 z ostatnią aktualizacją 10 września ubiegłego roku. Tak czy inaczej, nie pomagała też nieregularność.  Ale też, jak by nie patrzeć, ogłoszenia takie jak Linkin Park, Muse czy Doechii zostały odebrane bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem Magda...